Rickman, Neeson, Quinn - po takiej trójce można się wiele spodziewać i z czystym sumieniem można rzec, że w "Michaelu Collinsie" wykonali kawał dobrej roboty. Tak więc nie powinny nas dziwić
Rickman, Neeson, Quinn - po takiej trójce można się wiele spodziewać i z czystym sumieniem można rzec, że w "Michaelu Collinsie" wykonali kawał dobrej roboty. Tak więc nie powinny nas dziwić nominacje, a także nagrody zdobyte przez ten film, lecz dziwić powinien nas fakt, że film nie jest szerzej znany, a szkoda, bo historia przedstawiona w "Collinsie" jest bardzo ciekawa. "Michael Collins" to nie tylko tytuł filmu, ale także historyczny dowódca, który był zdolny oddać życie za wolność Irlandii. Główny bohater (w tej roli niezapomniany Liam Neeson) po wyjściu z więzienia tworzy grupę irlandzkich ochotników, którzy pod jego dowództwem walczą z brytyjskimi szpiegami. Choć ani ojciec, ani nikt z rodziny nie miał nic wspólnego z wojskiem, Collins odznacza się niezwykłymi umiejętnościami militarnymi, a także okazuje się być świetnym przywódcą organizacji IRA. Jego przewagą było to, że żaden z jego wrogów nie miał pojęcia, jak on wygląda i choć za jego głowę rząd brytyjski wystawił nagrodę, Collins mógł swobodnie jeździł rowerem po ulicach Dublinu. I wszystko byłoby pięknie - zwycięstwa grupy IRA nad Brytyjczykami, w połowie udana wizyta Eamona De Valera (w tej roli jak zwykle niesamowity Alan Rickman) do USA i jego wcześniejsza udana ucieczka z więzienia doprowadzają do historycznego traktatu. I tu następuje rozłam. Zawsze wierna trójka - De Valera, Collins i Boland - dzieli się na tych, którzy są za traktatem (Eamon i Henry) i na tych, którzy są przeciw(Michael). Film, choć nie jest z typu moich ulubionych gatunków, nie znużył mnie (trwa ponad 2 godziny), nie ciągnął się, a z każdą upływająca minutą wciągał mnie tak, że gdy pojawiły się napisy końcowe, miałam uczucie niedosytu. Jednym z wielu plusów tego filmu jest to, że widz nie jest zarzucany krwawymi scenami, gdzie mózg, flaki, jelita i inne wnętrzności rozpryskują się na naszych ekranach. Takie sceny są pokazywana estetycznie, wręcz z wdziękiem, któremu tak bardzo brakuje innym filmom (wojennym bądź akcji). I choć w "Collinsie" występuje Julia Roberts, niejaka gwiazda komedii romantycznych (bądź filmów moim zdaniem niewysokich lotów), sprawiła ona dobre wrażenie, wcielając się w Kitty Kiernan. W trakcie filmu poważnie zastanawiałam się, po, której stronie ja bym się opowiedziała. I choć za pierwszym razem byłam po stronie Collinsa, to pod koniec filmu byłam za Hennrym i Eamonem. Z jeden strony mamy traktat, który mówi o tym, że Irlandia stanie się wolna, (ale nie będzie ona Republiką, tak jak chcieli tego rewolucjoniści), będzie podległa brytyjskiemu królowi, lecz w zamian traktat zapewnia Irlandczykom upragniony od 700 lat koniec wojny. Niestety jest też druga strona medalu, bo czy po 700 latach okupacji, przelanej krwi wielu niewinnych obywateli opłaca się podpisać "pakt z diabłem"? Irlandia traci swoją cenną północną część, a co gorsza nie jest ona upragnioną Republiką, więc Irlandia na tym straci, a jedyną korzystną zmianą będzie koniec wojny (choć jak się okaże - jak nie ta wojna, to inna). Spór przeciwników i zwolenników doprowadzi do wojny domowej. I to mnie najbardziej zabolało. Ludzie, którzy walczyli ramię w ramię, teraz sami stali się dla siebie wrogami. Na sam koniec dodam, że Michael Collins wiedział, że podpisując traktat bez zgody rządu, ściąga na siebie wyrok śmierci (wielokrotnie pisał o tym w listach do przyjaciół), lecz czy miał wybór? Gdyby się nie zgodził na zaakceptowanie warunków Wielkiej Brytanii, czy teraz Irlandia istniałaby na mapach jako wolne państwo? Z drugiej jednak strony, czy Irlandczycy po 700 set latach wojny nie woleliby walczyć do końca, do ostatniej kropli krwi o republikę niż w wojnie domowej zabijać swoich rodaków? Zostawiam was więc teraz z pytaniem, po której stronie wy byście się opowiedzieli? Czy po stronie zwolenników, którzy twierdzili, że ta "pół-wolność jest krokiem do pełnej wolności" czy przeciwników, którzy po 700 latach okupacji byli zawiedzeni, że ta wywalczona "wolność" nie jest wolnością.