Denzel Washington jest fajny nawet wtedy, gdy wygląda jak nieogolony menel z Dworca Centralnego. W "Księdze ocalenia" hollywoodzki gwiazdor przemierza bezkresne obszary Stanów Zjednoczonych po
Denzel Washington jest fajny nawet wtedy, gdy wygląda jak nieogolony menel z Dworca Centralnego. W "Księdze ocalenia" hollywoodzki gwiazdor przemierza bezkresne obszary Stanów Zjednoczonych po przejściu apokalipsy. Gdzie nie spojrzy, widzi tylko spaloną słońcem "ziemię jałową" i trupy. Żywi, których spotyka na swojej drodze, są zazwyczaj kanibalami. Ale Denzel ma maczetę i umie zrobić z niej użytek. Wieczorami zapuszcza sobie z Ipoda (a jakże, jedyne elektroniczne urządzenie zdolne przetrwać każdą zagładę!) piosenki o miłości i czyta tytułową księgę. To ona wlewa w jego poczciwe serduszko nadzieję i napędza do dalszego działania.
Nie powiem, film braci Hughes ma niezły początek – intrygujący, sugestywny i ciekawy wizualnie. Dopóki główny bohater krąży po zgliszczach cywilizacji, "Księga ocalenia" przypomina skrzyżowanie "Mad Maksa" ze "Stalkerem". Szlachetne konotacje zostają jednak spłukane w kiblu dewocji w momencie, gdy Eli trafia do miasteczka rządzonego twardą ręką przez niejakiego Carnegiego (Oldman). Tenże osobnik pragnie za wszelką cenę zdobyć będącą w posiadaniu naszego podróżnika książkę i za jej pomocą posiąść władzę nad umysłami tłumu. Bełkotliwe dysputy z pogranicza teologii i zarządzania zasobami ludzkimi wysysają z filmu całą energię, czyniąc z niego wyrafinowaną niczym klucz francuski propagandę chrześcijańską. Gdybym nie wiedział, że producentem obrazu był Joel Silver ("Matrix", "Szklana pułapka"), jako źródło finansowania obstawiałbym raczej organizacje pokazywane w głośnym "Obozie Jezusa".
Twórcy czynią z Eliego wojującego proroka, który przed anihilacją świata pracował w hipermarkecie. Gdy jednak Pan zlecił mu misję, prostaczek stał się ostatnim głosem prawdziwej wiary. Zaiste, potrzeba boskiej interwencji, aby nie wyjść z tego filmu po dwudziestu minutach. Ciągnie się on jak najnudniejsze rekolekcyjne kazanie, a w dodatku cierpi na permanentny niedobór akcji. Erupcje przemocy zdarzają się rzadko i nie robią większego wrażenia. Wyreżyserowano je chyba na autopilocie znalezionym w wypożyczalni kaset przy stoisku z niskobudżetowym kinem klasy B.
Gdyby chociaż Hughesowie potrafili wykrzesać z fabuły odrobinę zbawiennej ironii... A gdzie tam! Poza dwoma autentycznie zabawnymi fragmentami "Księga" pisana jest wyłącznie nadętym językiem surowych dogmatyków religijnych. Nie wiem, co w tym wszystkim robią Washington i Oldman, ale skoro kręcą ich mistyczne klimaty, to krzyż na drogę.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu