W kinie inaczej niż matematyce końcowy wynik nie zawsze stanowi sumę wszystkich składników. Można mieć dobry pomysł na fabułę, scenariusz pióra cenionego autora i kwiat polskiego aktorstwa w
Każdy wie lepiej. Zwłaszcza w Internecie. Nie łudzę się więc, że ta recenzja odwiedzie bądź zachęci kogokolwiek od obejrzenia filmu Michała Rogalskiego. Aż takim naiwniakiem nie jestem. Jeśli jednak nie macie akurat nic lepszego do roboty, opowiem Wam, dlaczego w kinie inaczej niż matematyce końcowy wynik nie zawsze stanowi sumę wszystkich składników. Można mieć dobry pomysł na fabułę, scenariusz pióra cenionego autora i kwiat polskiego aktorstwa w obsadzie, a finalny rezultat i tak będzie przypominał rozciągnięty ponad miarę odcinek przeciętnego serialu telewizyjnego. Nie bez przyczyny William Goldman pisał kiedyś, że w przemyśle filmowym nikt nic nie wie. Nawet z karetą asów w rękawie wciąż da się przegrać z kretesem.
"Każdy wie lepiej" zaczyna się obiecująco. Oto ugodzeni strzałą Amora psycholożka Ania (Joanna Kulig) i informatyk Grzesiek (Michał Czernecki) - oboje po rozwodach, z dziećmi z poprzednich związków - decydują się na założenie nowej patchworkowej rodziny. Patchwork jest układem, który zawiera w sobie zdekonstruowane elementy poprzednich układów rodzinnych - tłumaczy Grzegorz - Trzeba zawierać kompromisy, nikogo nie urazić. To jest fascynująca układanka, ale cholernie trudna. Bohater przekona się o tym na własnej skórze, gdy zdekonstruowane elementy zbiorą się pod jednym dachem. Szybko okaże się, że jedynym, co łączy rodziców, potomstwo, byłych partnerów oraz eks-teściów zakochanej pary, jest przemożna chęć powrotu do starych układów rodzinnych. Aby tak się jednak stało, trzeba zabić nową miłość.
Twórcom "Każdy wie lepiej" nie sposób odmówić szlachetnych inspiracji. Patchworkowa familia w centrum fabuły, a także konwencja mockumentu, w której bohaterowie zwracają się do kamery, by skomentować ekranową akcję, budzą natychmiastowe skojarzenie z wybitnym amerykańskim sitcomem "Współczesna rodzina". Z kolei chłostanie narodowych przywar oraz satyryczny portret społecznych podziałów to chleb powszedni francuskiej komedii. Scenarzysta Krzysztof Rak ("Bogowie") i reżyser Michał Rogalski ("Exterminator") mają jednak problem z przeniesieniem zagranicznych wzorców na polski grunt. Pierwszy mnoży rodzinne antagonizmy, ale nie bardzo wie, jak je wszystkie dramaturgicznie spieniężyć. W efekcie korowód postaci błąka się po ekranie bez wyraźnego celu, a historia zmierza do finału w tempie zepsutego wozu kempingowego. Drugi inscenizuje wojnę domową tak, jakby cały budżet filmu pożarły mu gaże gwiazdorskiej obsady. Praktycznie każda scena wydaje się zaaranżowana w biegu, na szybko, tak, aby nie uderzyć za mocno producentów po kieszeni. Poczucie podróżowania w filmowej klasie ekonomicznej pogłębia muzyka ze stocku, a także subtelny niczym trąby jerychońskie product placement makaronu. Mamma mia!
Wątek spożywczy powraca w jeszcze jednej, bodaj najlepszej w całym filmie scenie. Niedzielny obiad z gołąbkami i sushi w rolach głównych to zabawna ilustracja wojny polsko-polskiej, a zarazem zwiastun innej, znacznie bardziej udanej produkcji. Wszystko jest tu na swoim miejscu: żwawy dialog, uwypuklony absurd sytuacyjny, wreszcie bezbłędny komediowy timing aktorów. Ostatecznie to właśnie ci ostatni bronią honoru filmowej rodziny. Michał Czernecki z wdziękiem wciela się w poczciwego safandułę à la Phil Dunphy, dawno niewidziana na wielkim ekranie Ewa Wencel na powrót jest toksyczną psychomatką z "Placu Zbawiciela", z kolei królowa drugiego planu Maria Maj potrafi zaledwie kilkoma święcie oburzonymi spojrzeniami zaznaczyć swoją obecność jako konserwatywna, władcza matrona. Gdyby tylko dostali materiał na miarę swojego talentu, każdy bawiłby się znacznie lepiej.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu