"Nie przejmuj się tyle. Niech przejmują się mądrzejsi, o głupców zadba Bóg" – słyszy od ojca prowincjusz Claude Bukowski, wyjeżdżający na zaciąg do armii. W Nowym Jorku wkracza w Erę Wodnika, hippisi otaczają go miłością, sadzą mu kwiatki na głowie i wsączają pod powieki własną wizję zjednoczonego świata. Gdy przypomni sobie ojcowską maksymę, będzie już za późno. Jego przyjaciel i lider komuny, George Berger (świetny Treat Williams) odleci samolotem do Wietnamu. W końcu zostanie po nim tylko nagrobek i wyśpiewany manifest "Let the Sunshine In". George był mądrzejszy, ale się nie przejmował. Pismo Święte miał za nic. Nie wiedział, że Bóg zadba tylko o głupców i że długie włosy są hańbą dla mężczyzny (1, Kor, 11-14). Dostał za swoje? Musical Milosa Formana, swobodna (zbyt swobodna – pisano w momencie premiery) adaptacja broadwayowskiego utworu Gerome'a Ragniego i Jamesa Rado, wraca na ekrany. Stosuje się do niego stara zasada, że im dzieło mniej aktualne w momencie premiery, tym aktualniejsze po latach. W 1979 roku "Hair" było już spóźnione. Rewolucja hippisowska dawno zżerała swój ogon, sprane ideały wyrzucono na śmietniki. W dodatku od wersji scenicznej minęło jedenaście lat. Imigrant Forman okazał się idealnym kandydatem na stanowisko reżysera (a pomyśleć, że producenci w roku 1973 widzieli w tej roli George'a Lucasa). Jako stranieremu udało mu się oddać ducha hippisowskiej rewolty, a jednocześnie nie ulec pokusie przeidealizowania swoich bohaterów. Amerykę doby wolnej miłości przedstawił jak prowincjonalną dziurę, wydobył z kultury alternatywnej przaśność, ale też jej ważną cechę, czyli parodystyczny charakter, prześmiewanie opozycyjnego, dominującego stylu życia. Opisał ją swoim językiem, nie należącym do dzieci-kwiatów, nie zakorzenionym w ich sytuacji społecznej. Idealizacja ruchu opartego na haśle "make peace, not war" kończy się w momencie naboru do wojska, dalej jest już czysta głupota. Kontrkultura nie jest u Formana ruchem społecznym, którego działania należy popierać. To przede wszystkim formacja młodzieżowa, której najszlachetniejszą cechą jest witalność. Oglądany dziś, po głośnym powrocie musicalu i jego ponownej, cichej śmierci, "Hair" pokazuje, że największa siła tego gatunku nie tkwi w scenografii, morale, czy nawet w muzyce, ale właśnie w tej witalności. Nie można jej założyć, nie można nią "pogrywać", rodzi się w jednej sekundzie – ze szczerej chęci buntu, albo zabawy. A w ogóle to "najlepszy sposób na kobiety, zrobić sobie z włosów bransolety".
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu