Z podobnej historii łatwo byłoby zrobić okropne, dydaktyczne kino, topornie ilustrujące słuszne tezy. "God's Country" jest od tego dalekie: otrzymujemy dojrzały, mądry film, sprawnie posługujący
Dom Sandry znajduje się w jednym z tych miejsc, gdzie ludzie decydują się zamieszkać, by odizolować się od świata: w górskim kanionie pośrodku Montany, rzadko zaludnionego stanu w Górach Skalistych. Po śmierci matki kobieta mieszka sama otoczoną górską pustką i ciszą.
Spokój Sandry przerywa pewnego dnia zaparkowany na jej ziemi czerwony pickup. Kobieta zostawia za wycieraczką kartkę ze stanowczym żądaniem, by właściciele nie parkowali na jej ziemi. Ci jednak – jak się dowiadujemy, są to bracia Cody – mimo braku zgody Sandry wracają w to samo miejsce. Działka kobiety daje bowiem wygodny dostęp do terenów, gdzie zwyczajowo polują; obaj są więc przekonani, że mają pełne prawo skorzystać z najkrótszej drogi dostępu, tak jak robili to zawsze. Ten punkt wyjściowy prowadzi do narastającego konfliktu, który to w gęstym, świetnie zrobionym i zagranym thrillerze "God’s Country" – debiucie Juliana Higginsa – ma wymiar nie tylko osobisty, ale też społeczny, a nawet polityczny. Bracia Cody mieszkają w okolicy całe swoje życie, Sandra pojawiła się tu niedawno; do Montany przyjechała z Nowego Orleanu. Ona jest profesorką miejscowego college’u, oni do żadnego raczej nigdy nie uczęszczali; wiemy o nich tyle, że wykonują proste, słabo płatne prace. Mężczyźni są biali, a kobieta czarna – jako niemal jedyna osoba w okolicy zamieszkanej w zasadzie wyłącznie przez białych i rdzennych Amerykanów z pobliskiego rezerwatu. Nietrudno zgadnąć, kto z tej trójki z entuzjazmem głosował na Baracka Obamę, a kto na Donalda Trumpa.
Główny konflikt w filmie wzmacniają więc takie kategorie, jak płeć, rasa, klasa społeczna, miejskość v. wiejskość – czyli zmienne wracające nieustannie w analizach radykalnej polaryzacji, rozdzierającej współczesne amerykańskie społeczeństwo. Niniejsze podziały uwidaczniają się w filmie nie tylko w zderzeniu Sandry z dwoma mężczyznami, rozdzierają też uniwersytecki kampus, gdzie wykłada bohaterka. Obserwujemy tu, jak wielkie emocje w college’u wywołuje spór wokół różnorodności w polityce zatrudnienia, pojawia się temat molestowania seksualnego, gdzie nierównowaga związana z akademicką hierarchią nakłada się na kwestie rasową.
Cały czas mamy jednak wrażenie, że obcujemy z prawdziwymi, pełnokrwistymi postaciami, a nie tylko figurami uosabiającymi socjologiczne trendy i społeczne problemy. Każda rola nawet na dalekim planie została bardzo starannie napisana i zbudowana na ekranie. Thandie Newton jest rewelacyjna jako Sandra, a mniej znani i nieopatrzeni aktorzy conajmniej jej dorównują: zwłaszcza Jeremy Bobb jako nieporadny miejscowy szeryf i Kai Lennox w roli oślizgłego, dwulicowego, konformistycznego przełożonego kobiety z uczelni.
Co ważne Higgins, nie ustawia sobie łatwo sporu, pokazuje winy, uprzedzenia, egoizm stojące po obu stronach. Choć film wydaje się początkowo sympatyzować czarną, ciągle pogrążoną w żałobie po śmierci matki kobietą, to widzimy też, jak Sandra potrafi być małostkowa, mściwa, niezdolna do kompromisu. Patrząc jak absurdalnie eskaluje jej konflikt nie tylko z dwójką braci-myśliwych, ale też kolejnymi członkami lokalnej społeczności, zastanawiamy się co właściwie szkodziłoby kobiecie ustąpić, odpuścić, pogodzić się pewnymi niedogodnościami, by zgodnie żyć ze wspólnotą, w której zdecydowała się zamieszkać.
Higgins doskonale dawkuje napięcie i poczucie zagrożenia, narastające przez cały film. Od samego początku, gdy tylko czerwony pickup pojawia się przed domem Sandry, mamy poczucie, że zbliża się wybuch przemocy. Gdy do tych wybuchów faktycznie dochodzi, reżyser pokazuje je w oszczędny sposób. Nie epatuje przemocą, raczej ją sugeruje, bardzo sprawnie posługując się przy tym przestrzenią pozakadrową – co wybrzmiewa szczególnie mocno w finałowej scenie.
Jednocześnie w film udało się bardzo sprawnie wpleść sceny, gdy narastające napięcie i przeczucie zbliżającej się konfrontacji ulegają na chwilę zawieszeniu. Skłócone ze sobą postacie rozpoznają, jak wiele ich łączy. Zarówno Sandra, jak i środowisko braci Cody to ludzie przytłoczeni poczuciem, że Ameryka ich zawiodła. Zanim Sandra wybrała karierę akademiczki, pracowała w policji; zwątpiła jednak w system, gdy władza pozwoliła na to, by jej miasto zostało zatopione przez Huragan Katrina.
Możliwość porozumienia, zgody, rozpoznania tego, co łączy wbrew wszystkim różnicom, okazuje się jednak tylko mglistą perspektywą, wątłą, nigdy niespełnioną nadzieją. To, co dzieli, okazuje się znacznie silniejsze, i zwycięża.
Z podobnej historii łatwo byłoby zrobić okropne, dydaktyczne kino, topornie ilustrujące słuszne tezy. "God's Country" jest od tego dalekie: otrzymujemy dojrzały, mądry film, sprawnie posługujący się gatunkowymi wzorcami, by pokazać napięcia i rozdarcie współczesnej Ameryki.
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu