Czego tu nie ma? Test Turinga i relacja między stwórcą a stworzeniem, mechanizmy popadania w obłęd i konflikt płci – Garland z powodzeniem wplata kolejne pomysły w formułę kameralnego
"Ex Machina" najpewniej przemknie niezauważona przez ekrany, choć dla miłośników fantastyki – a tych podobno u nas nie brakuje – powinna być jednym z bardziej wyczekiwanych tytułów. Film Aleksa Garlanda to przecież science fiction w klasycznym wydaniu – z naciskiem na "science", a nie rozróbę w futurystycznym sosie. Reżyser stawia kluczowe dla gatunku pytania o istotę człowieczeństwa, rozwój sztucznej inteligencji oraz zagrożenia związane z postępem technologicznym. Traktuje widza z szacunkiem, ale bez taryfy ulgowej – zmusza do gimnastyki umysłu, a także cierpliwości w odkrywaniu trybików precyzyjnej fabularnej układanki. Efekty specjalne, choć olśniewające, są tu ledwie środkiem do celu, a nie gwoździem programu. Lem, Asimov i Kubrick byliby dumni. Michael Bay – niekoniecznie.
Garland wybiera się z kamerą do domostwa na odludziu. Przypomina ono połączenie ultranowoczesnego schronu atomowego, laboratorium i hotelu butikowego. W ścianach zaszyte są tysiące kilometrów światłowodów, a za szczelnie zamkniętymi oknami rozciągają się nieskończone połacie dzikiej przyrody (skojarzenia z rajskim ogrodem jak najbardziej słuszne). Klaustrofobiczna przestrzeń to sceneria psychologicznych zapasów między genialnym miliarderem, pracującym dla niego programistą oraz androidem. W tej grze tajemnic nikt nie jest tym, kim się na początku wydaje.
Czego tu nie ma? Test Turinga i relacja między stwórcą a stworzeniem, mechanizmy popadania w obłęd i konflikt płci – Garland z powodzeniem wplata kolejne pomysły w formułę kameralnego dreszczowca. Choć pozornie niewiele się tu dzieje, atmosfera jest gęsta jak smoła, a napięcie można kroić nożem. Zarówno w formie, jak i treści reżyser stawia na minimalizm. Do zawiązania akcji wystarczy mu statyczne ujęcie z Domhnallem Gleesonem przed ekranem komputera. Gdy zaś chce podsycić ciekawość widowni w kwestii tożsamości i intencji bohatera, wystarczy mu... statyczne ujęcie z Domhnallem Gleesonem przed lustrem w łazience. Garland zrzuca maskę subtelnego obserwatora w nielicznych, ale dosadnych i znakomicie zainscenizowanych scenach przemocy. Od razu widać, że nakręcił je człowiek odpowiedzialny za scenariusze takich krwawych surwiwali jak "28 dni później" i "Dredd 3D".
Resztę sukcesu należy przypisać twórcom sterylnej, ascetycznej scenografii, autorom elektronicznego soundtracku z "podłogowym", wwiercającym się w głowę basem, wreszcie znakomitej obsadzie. Oscar Isaac kolejny raz potwierdza, że jest kameleonem płynnie poruszającym się między rolami amantów, nieudaczników i psychopatów. Wspomniany już Gleeson bez problemu wzbudza sympatię, ale jednocześnie ma w sobie coś niepokojącego. Wreszcie Alicia Vikander – tyleż uwodzicielska co niebezpieczna żelazna dama. Nie wiem, czy androidy śnią o elektrycznych owcach, ale po seansie "Ex Machiny" wielu widzów będzie śniło właśnie o androidzie z twarzą skandynawskiej piękności.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu