Napisana w 1898 roku powieść Brama Stokera o rumuńskim wampirze z mrocznej i niecywilizowanej Transylwanii szybko osiągnęła olbrzymi sukces. W niedługim czasie doczekała się adaptacji filmowej
Napisana w 1898 roku powieść Brama Stokera o rumuńskim wampirze z mrocznej i niecywilizowanej Transylwanii szybko osiągnęła olbrzymi sukces. W niedługim czasie doczekała się adaptacji filmowej (genialny "Nosferatu – symfonia grozy" F. W. Murnaua) jak również przeniesiona została na deski teatralne. Właśnie scenariusz wykorzystywany w teatrze był podstawą do stworzenia pierwszego udźwiękowionego horroru, kultowego i klasycznego już filmu pod tytułem "Dracula". Fabuła pewnie większości z Was jest znana, urzędnik Renfield zmierza na spotkanie z rumuńskim hrabią z zamiarem sprzedania mu posiadłości Carfax, podróż dla poczciwego Renfielda kończy się utratą zmysłów, a sam hrabia Dracula zajmuje graniczącą ze szpitalem psychiatrycznym posiadłość, po czym rusza na nocne łowy w poszukiwaniu świeżej (i kobiecej) krwi. Film ten jest kamieniem milowym, jeśli chodzi o kino grozy i wyobrażenie wampira. Posępny wystrój wnętrz z wielością pajęczyn, latające nietoperze i hipnotyzujący wzrok Draculi wraz z jego ukrytym erotyzmem zapisał się na stałe do kultury masowej. Do dziś elementy te pojawiają się w różnych proporcjach w kolejnych filmach z wampirami w roli głównej. Wizerunek ten jest w głównej mierze dziełem rumuńskiego aktora, który wcześniej odgrywał postać Draculi podczas teatralnych inscenizacji, jest nim Bela Lugosi, który nie tyle grał lubującego się w wysysaniu krwi hrabiego, co po prostu nim był. Nawet poza zdjęciami chodził ubrany w charakterystyczną pelerynę, powtarzając "I am Dracula". Jego akcent i wymowa wyrazów stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych głosów w historii kina grozy, a takie fragmenty jak "I never trink... wine." są rozpoznawane przez miłośników horroru z całego świata. Dracula to oczywiście nie sam głos, ale również gestykulacja i prezencja. Również w tym Bela Lugosi nie ma sobie równych, jego kreacja jest po prostu doskonała. I pomyśleć, że na początku to nie on miał zagrać hrabiego, tylko człowiek o tysiącu twarzy - Lon Chaney. Swoją drogą ciekawe jaki byłby jego wizerunek Draculi i jak by wpłynął na dzisiejsze postrzeganie wampirów, tego jednak się nigdy nie dowiemy, bowiem sam Lon zmarł przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. Oprócz Beli pojawiają się też oczywiście inni aktorzy, którzy wywiązali się ze swych ról całkiem dobrze, choć niektórych może razić teatralność ich gestów. Znaleźli się oni jednak w ponurym cieniu wampirycznego Beli, którego kreacja przyćmiła wszystkie inne. Warto jednak nadmienić słowo o dwóch aktorach. Pierwszym z nich jest Dwight Frye w roli szalonego Renfielda, bardzo dobra kreacja, w pamięć szczególnie zapada jego charakterystyczny śmiech. Drugim jest Edward Van Sloan w roli doktora Van Helsinga, który jest głównym wrogiem wampira. Edward również pokazał, na co go stać i zagrał naprawdę dobrze, reszta aktorów nie zapada już w pamięć. O muzyce i efektach w tym filmie dużo pisać nie będę, bowiem tego pierwszego w filmie w ogóle nie uświadczymy, natomiast drugie ogranicza się do malowanego tła i nietoperzy oraz pająka na sznurkach. Jeżeli kogoś nie zrażają te archaiczne "efekty specjalne" to okazują się one niezwykle nastrojowe i wzbogacające mroczny klimat panujący w filmie. Nie ma niestety róży bez kolców i film ten ma jeden zasadniczy minus, jest nim nieudolność reżysera, przyzwyczajonego do statycznej kamery. Nie potrafił on nią odpowiednio pokierować a wręcz ograniczał pracę jednego z pionierów ruchomej kamery, Karla Freunda. Zdarza się, więc, że aktorzy przysuwają się do siebie w oczekiwaniu na zbliżenie, które nigdy nie nastąpiło, a w kilku scenach widać papier ochraniający elementy scenografii przed nadjeżdżającą kamerą, która niestety nie nadjechała. Statyczne ujęcia mają jednak swój urok, choć drażnią widoczne przygotowania do robienia zbliżeń. Podsumowując, "Dracula" broni się przede wszystkim doskonałą kreacją Beli Lugosiego i niepowtarzalnym klimatem kina grozy lat 30., jak również samym faktem bycia pierwszym udźwiękowionym horrorem. Dla miłośników kina grozy i/lub klasyki pozycja obowiązkowa, a i reszta może śmiało sięgnąć po ten film, który mimo kilku niedoróbek jest bardzo dobry, więc czas przy nim nie będzie czasem straconym.