Paradoksalnie, utwór Wrony mówi o tym, jak mocno jesteśmy przyzwyczajeni do romantycznego i modernistycznego pojmowania sztuki. Nie było w ostatnich latach filmu, który tak celnie ilustrowałby
Zaczyna się jak na horror przystało. Niebo ma kolor stali, mężczyzna dobija do brzegu na barce, a nieznajoma kobieta brodzi po pas w wodzie i wyje jak opętana – ktoś tu wykupił bilet w jedną stronę. Piotr (Itay Tiran) przyjeżdża do Polski z Anglii. Ma wziąć ślub z Żanetą (Agnieszka Żulewska) i zamieszkać w podarowanym przez teścia (Andrzej Grabowski) domostwie na prowincji. Odkrycie zakopanych w ogródku ludzkich szczątków pożeni go jednak z bezcielesnym dybukiem – żydowskim upiorem, który przylgnie do jego duszy i zamieni wesele w swoją potańcówkę.
Zabawa się rozkręca: brat polewa, teść klepie po plecach, stodoła się buja, a Piotr bełkocze w jidysz, przegina go na wszystkie strony jak w "Egzorcyście". Marcin Wrona nakręca spiralę paranoi, bawi się gatunkiem, cytuje klasyków, wprowadza na ekran kolejne figury – to Starego Żyda, strażnika pamięci o zmarłych, to znów Człowieka Nauki, który powoli staje się Człowiekiem Wiary. Zmienia układ sił, pokazuje, że każdy gatunek to w gruncie rzeczy zestaw wymiennych klocków i pole do zabawy kinem. W najlepszych scenach filmu ta przemyślana strategia artystyczna idzie w parze z bezbłędną realizacją. Oto umęczony pan młody siedzi skrępowany w piwnicy, żyd próbuje egzorcyzmować, ale po świecku, podliczając bilans zysków i strat, panna młoda zawodzi w kącie, a teść rzuca przekleństwami na prawo i lewo. Mieszanka horroru, humoru i absurdu jest u Wrony narracyjnym paliwem.
Reżyser próbuje zdystansować się do wszystkich. Korzystając z chwytów stricte gatunkowych – do "weselnej" tradycji Wyspiańskiego i Wajdy. Sięgając po metafizykę – do cynicznego kina Wojciecha Smarzowskiego. Choć straszy tutaj wyciągnięty z rekwizytorium żydowskiej kultury dybuk, sama wizja świata pozazmysłowego jest na wskroś romantyczna: w centrum mamy "widzącego" bohatera, płytko zakopane trupy wyciągają łapy po trapionych poczuciem winy żyjących, zaś duchy domagają się sprawiedliwego podziału win. Fakt, że katolicki ksiądz jest tu twardogłowym ochlejem, a duchowa transgresja staje się udziałem uzbrojonego w szkiełko i oko lekarza, miałby pewnie jakiekolwiek znaczenie, gdyby Wrona nie prześlizgiwał po temacie naszych romantycznych uwikłań. Jego ambicje były spore, ale wezwanie do spłaty długu zaciągniętego przez pokolenie ojców i powrocie do duchowości to niestety za mało. W efekcie reżyser stanął w rozkroku pomiędzy bezpretensjonalnym kinem gatunkowym a niespełnioną, historiozoficzną powiastką.
Kolejna wariacja na temat wątku polskiej odpowiedzialności za los żydów potwierdza wyłącznie, że "popkultura przychodzi ostatnia". I że gdyby dybuka zastąpić strzygą albo wąpierzem, film nie straciłby nic ze swojej hipnotyzującej aury. Paradoksalnie zresztą, utwór Wrony mówi o tym, jak mocno jesteśmy przyzwyczajeni do romantycznego i modernistycznego pojmowania sztuki. Nie było w ostatnich latach filmu, który tak celnie ilustrowałby ów schemat myślowy. To z jednej strony horror, który ma nas zabawić, przestraszyć i pozostawić w dobrym nastroju. Z drugiej – film, który całkiem serio przypomina, że grzechy są dziedziczne, a los ma długą pamięć. W efekcie, "Demon" udowadnia, że trochę się gatunku wstydzimy, że "prawdziwy artysta" zawsze będzie próbował go uszlachetnić. Bez względu na rezultat.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu