Do współczesnego polskiego kina – powiedzmy – "mniej ambitnego" w zasadzie podchodzę z dużą rezerwą. Niejeden już raz po tego typu produkcjach odczuwałam niesmak i rozczarowanie brakiem
Do współczesnego polskiego kina – powiedzmy – "mniej ambitnego" w zasadzie podchodzę z dużą rezerwą. Niejeden już raz po tego typu produkcjach odczuwałam niesmak i rozczarowanie brakiem oryginalnych pomysłów, wulgarnym dowcipem czy niechlujnym wykonaniem. Po obejrzeniu filmu "Big love" Barbary Białowąs moje odczucia na temat tego rodzaju rodzimego kina raczej nie ulegną zmianie.
Na początku wszystko zapowiada się nawet dość ciekawie. Zbuntowana szesnastolatka Emilia (Aleksandra Hamkało) wyprowadza się od matki, żeby zamieszkać ze starszym o kilka lat Maćkiem (Antoni Pawlicki). Chłopak wprowadza ją w nowe, "dorosłe" życie, pełne wyzwolonego seksu, "wolności" i różnych używek. Jednocześnie w równolegle prowadzonym wątku obserwujemy Maćka jak kilka lat później siedzi w więzieniu za zabójstwo Emilii. Krok po kroku zdobywamy o nich nowe informacje. Czy chłopak jest winny? Tego dowiadujemy się na końcu, o ile widz zdoła dotrwać do ostatniego kadru tego dość mętnego seansu.
Pomysł na fabułę wydaje się nawet interesujący. Gorzej wyszło prowadzenie akcji i sama realizacja. Przede wszystkim zachowania i motywy głównych bohaterów są pozbawione głębszego sensu. Nie wiadomo, co nimi kieruje: miłość, pożądanie czy może nienawiść? Początkowo myślałam, że zanosi się na "9 i pół tygodnia" w polskim wydaniu, ale oczywiście przeliczyłam się. Scen erotycznych i golizny jest co prawda rzeczywiście sporo, jak na rodzime produkcje (co dla niektórych widzów może być atrakcyjne) i chyba głównie tymi scenami film ściągnął do kina całkiem sporo widzów. Niestety nie potrafię dostrzec innych walorów tego "dzieła".
Reżyseria prowadzona jest (przynajmniej w zamyśle realizatorki) w bardzo "amerykański" sposób. Staje się to już regułą w tego typu produkcjach, choć zdecydowanie nie przystaje do polskich realiów. Wrażenie obcości potęgują piosenki, śpiewane (a w zasadzie pojękiwane) oczywiście w języku angielskim. Wiele do życzenia pozostawia także gra dwojga głównych aktorów. O ile Antoni Pawlicki momentami potrafi coś wiarygodnego z siebie wykrzesać, o tyle Aleksandra Hamkało jest przez cały czas tak samo irytująca i bezbarwna. Honoru polskiej sztuki aktorskiej bronią Adam Ferency i Robert Gonera, ale ich obecność na ekranie jest dawkowana tak skąpo, że ostatecznie nie wpływa znacząco na podwyższenie oceny filmu.
Po raz kolejny przekonałam się, że szeroko pojęte polskie kino rozrywkowe od jakiegoś czasu stoi na zastraszająco niskim poziomie. Reżyserzy nie potrafiąc znaleźć własnego stylu, czerpią garściami rozwiązania podpatrzone w zachodnich produkcjach. Nie dbają przy tym o polskie realia. Chciałam, żeby "Big love" okazało się czymś nowym i ożywczym. Niestety, po raz kolejny obejrzałam film bez polotu, o nieprzemyślanej fabule i byle jak zagrany. Szkoda zaprzepaszczonej szansy.