Świetny tytuł jest celną metaforą tego, co się w nowym filmie Tima Burtona nie udało. Skoro trzymamy się reguł świata przedstawionego, warto pamiętać, że dwukrotne wymówienie słowa "Beetlejuice"
"Beetlejuice Beetlejuice" ma świetny tytuł. Powiedz dwa razy "Sok z żuka" – i dostajesz sequel "Soku z żuka". W punkt, proste, zabawne. Na dodatek zgodne z regułami świata przedstawionego ustanowionymi w pierwszym filmie. A przy okazji dalekie od nazewniczego absurdu, w jaki wpadają twórcy rozmaitych kontynuacji. Wiecie: ci, którzy stają na głowie, próbując odpowiedzieć na pytanie, jak tu połączyć słowa "szybcy" i "wściekli" z odpowiednią cyferką. Ale ów świetny tytuł jest też celną metaforą tego, co się w nowym filmie Tima Burtona nie udało. Skoro trzymamy się reguł świata przedstawionego, warto pamiętać, że dwukrotne wymówienie słowa "Beetlejuice" nie wystarcza, żeby czar zadziałał. No i nie działa.
Tytuł przynajmniej nie kłamie, bo "Beetlejuice Beetlejuice" opiera się na szeregu powtórzeń. Znów mamy zbuntowaną nastolatkę pomstującą na swoją rodzinę – po prostu zamiast Winony Ryder gra ją Jenna Ortega (jako córka Lydii Deetz, Astrid). Akcja znów oscyluje wokół próby wzięcia ślubu z Lydią (Ryder) – po prostu tym razem o jej rękę walczy aż dwóch dżentelmenów. Justin Theroux w roli jednego z nich – jako piąte koło u wozu rodziny Deetzów – zastępuje zresztą ekscentrycznego dekoratora wnętrz Otho z pierwszego filmu. I tak dalej: znowu ktoś trafia do poczekalni w zaświatach, znowu ktoś zaprzyjaźnia się z duchem, znowu ktoś wymawia trzy razy "Beetlejuice"… Podobnych rymów jest tu multum, bo taka już natura kontynuacji. Pytanie tylko, czy wynika z tego coś więcej niż "widzowie, poprosimy o więcej pieniędzy".
Najłatwiej chyba obejrzeć "Beetlejuice Beetlejuice" jako próbę zaklęcia rzeczywistości: jako film o sobie samym. Bohaterką jest dorosła Lydia Deetz, niegdyś zbuntowana gotka, dziś gotka (względnie) przystosowana. Swój talent do rozmowy ze zmarłymi przekuła bowiem w interes i prowadzi obecnie program telewizyjny, w którym dla poklasku komunikuje się z zaświatami. Innymi słowy: zrobiła karierę, choć mało kto traktuje ją poważnie. Nie trzeba szczególnie mrużyć oczu, by dostrzec, że to trajektoria bliska trajektorii kariery samego Burtona. Reżyser sam przecież zaczynał jako hollywoodzki ekscentryk, ale dziś trudno nazywać go outsiderem – w końcu dopiero co nakręcił najnowszą wersję "Dumbo". Niestety: dźwięk nazwiska Burton prowokuje dziś raczej irytację niż ekscytację. Telewizyjna kariera Lydii rymuje się więc z niedawnym zwrotem twórcy ku serialowi. Przecież obecność Jenny Ortegi w obsadzie "Beetlejuice Beetlejuice" jest tyleż komercyjną wypadkową sukcesu "Wednesday", co manifestem intencji: Burton chce zaszczepić Burtonomanię kolejnemu pokoleniu.
Sęk w tym, że Burton i jego scenarzyści (Alfred Gough i Miles Millar) na wszelki wypadek wrzucają do filmu wszystko. Oryginalny "Sok z żuka" miał prosty punkt wyjścia, który zgrabnie sobie eskalował, nigdzie się nie spiesząc (znamienne, że tytułowy bohater pojawiał się w zasadzie dopiero w połowie filmu). A pod płaszczykiem Burtonowskiej makabry kryła się tam cieplutka familijna komedyjka o zszywaniu Frankensteina patchworkowej rodziny. Tymczasem "Beetlejuice Beetlejuice" – być może w próbie powtórzenia tiktokowego sukcesu "Wednesday" – ściga się sam ze sobą w rzucaniu fajnymi pomysłami na minutę. I ogląda się to jak sezon serialu upchnięty na zbyt małej przestrzeni jednego filmu.
Zaiste, czego tu nie ma! Jest opowieść o meandrach nastoletniej miłości, o czasie kojącym rany napiętych relacji, o żałobie po śmierci ojców, o kobietach na łasce pożałowania godnych mężczyzn… Jest nawet opowieść o aktorze (Willem Dafoe), który po śmierci został policjantem z zaświatów (za każdym razem, kiedy wracał ten wątek, uderzałem się w czoło z myślą "a tak, jeszcze TO tu jest"). Aha, jest też Monica Bellucci, która po świetnym pierwszym wejściu spędza resztę filmu… idąc przed siebie. Są też autocytaty: z "Gnijącej panny młodej", z "Powrotu Batmana", pewnie z czegoś jeszcze. Jest sekwencja animowana. Jest sekwencja czarno-biała. Jest sekwencja tańczono-śpiewana. Są żarty z psychoterapii, motyw upiornego bobasa i stacja kolejowa w stylu disco lat 70. ("soul train", łapiecie?). "Czemu zaświaty są takie randomowe?", pyta w którymś momencie Astrid, córka Lydii, i trafia w sedno – a my czujemy, że to świadomi problemu scenarzyści asekurują się jej ustami. Tymczasem ważny wątek zmarłego ojca Astrid rozpisano na byle dwie sceny. Soku tu dużo, ale jakoś mało miąższu.
Okej, przyznam: część z wymienionych wyżej rzeczy działa, zwłaszcza kiedy przebłyskuje w nich Burton analogowo-niepokorny. Dostajemy nawet (miejscami) prawdziwe emocje. Winona Ryder uderza w czułą nutę jako Lydia, która walczy z ciężarem własnego wizerunku – oraz ciężarem przemijania. Niby ociepliły się jej stosunki z macochą, Delią (Catherine O’Hara niespodziewanie wyrasta na gwiazdę sequela). Ale Lydia sama może teraz odczuć, jak to jest być matką, na widok której córka przewraca oczami: ot, ironiczny los niegdyś-zbuntowanej-nastolatki. Michael Keaton tymczasem wślizguje się w skórę Beetlejuice'a, jakby przemijanie go nie obowiązywało i jakby wracał do roli po tygodniu, a nie po 36 latach. Najwyraźniej nie tylko złośliwi tricksterzy z zaświatów – ale również grający ich aktorzy – są długowieczni. Niestety: jak dowodzi "Beetlejuice Beetlejuice", z reżyserami bywa różnie.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu