Od momentu, w którym dowiedziałam się, że Anna Karenina zostanie sfilmowana przez Joe Wrighta, którego poczynania uważnie śledzę, minęło sporo czasu. W oczekiwaniu na jego kolejny film zdążyłam
Od momentu, w którym dowiedziałam się, że Anna Karenina zostanie sfilmowana przez Joe Wrighta, którego poczynania uważnie śledzę, minęło sporo czasu. W oczekiwaniu na jego kolejny film zdążyłam przebrnąć przez tysiąc stron prozy Lwa Tołstoja, pokusiłam się nawet o obejrzenie adaptacji "Anna Karenina" z 1997 roku, ale najbardziej nie mogłam doczekać się chwili, w której usiądę na sali kinowej, by zobaczyć, co tym razem stworzył angielski reżyser. Nie jestem fanką książki Tołstoja – niestety do mnie nie trafiła, aczkolwiek sama historia Anny jest przekonująca. Nie jest możliwe, żeby dwa tomy sfilmować tak, aby niczego nie pominąć. Twórcom filmu udało się jednak wiernie oddać ducha książki, przy ominięciu niektórych wątków. Dlatego też nie zawędrowaliśmy z Kitty za granicę w celu podratowania zdrowia ani nie uciekliśmy na południe Europy z Anną i Wrońskim, aby bawić się w znawców malarstwa. Szkoda jednak, że nie gościliśmy na weselu Kitty i Lewina, a wszystko to działo się jakby za naszymi plecami. Scenariusz jest jednak dopracowany, wątki są logiczne, a małe rzeczy dodane przez Toma Stopparda, jak chociażby nawyk strzelania palcami przez Aleksego Karenina, tylko podkreśla jego zasadniczość i surowość, a całemu filmowi dodaje smaku.
Sam pomysł, by umieścić akcję w budynku teatru, wydał mi się intrygujący, przez niektórych postrzegany być może jako nieco banalny. Jednak po seansie uważam, że o to perfekcyjne posunięcie. Nic innego tak dobrze nie oddaje sztuczności i zakłamania rosyjskiej arystokracji jak umieszczenie ich samych w teatrze i to nie tylko na scenie, ale także ponad nią, za kulisami i na widowni. Nic więcej nie powiem, by nie psuć nikomu przyjemności odnajdywania filmowych metafor. Mogę tylko dodać, że pod tym względem ostatnia scena jest majstersztykiem.
Nie jestem w stanie powiedzieć, co jest największym atutem filmu, bo jest ich wiele. Jednym z nich na pewno jest obsada. Nie spodziewałabym się, że Jude Law tak świetnie wcieli się w postać Karenina, surowego, rosyjskiego urzędnika, zdradzonego męża. Doskonałym wyborem na drugoplanowe postaci było zaangażowanie do roli Kitty i Lewina Alicii Vikander i Domnhalla Gleesona. Ona – usposobienie dobroci, a do tego dziewczęca, delikatna. On - udręczony, zakochany realista szukającym sensu życia. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie kreacja Matthew Macfadyena w roli Obłońskiego. Lekkość z jaką potraktował swoją postać jest urzekająca i mimo wszystkich wad Stiwy, dzięki Macfadyenowi, który dodaje mu poczucia humoru i przekorności, zyskuje on sympatię widzów. Wszystkich przyćmiła jednak Keira Knightley, która od pierwszej sceny hipnotyzuje swoją gracją i wysublimowaniem. Z każdym kolejnym filmem aktorsko jest coraz lepsza. Porzuciła swoją charakterystyczną, a jednak nieco nieuchwytną manierę, która w tym filmie pojawia się tylko w postaci malujących się na jej twarzy min. Doskonale posługuje się swoim głosem i wyrazem twarzy. Nie sposób jest nie uwierzyć w łzy Anny, które w drugiej części filmu tak często dane jest nam oglądać. Niesłychaną przyjemnością jest oglądać Knightley w coraz to nowszych filmach, patrząc jak z każdą rolą się zmienia i jest coraz lepsza. Jedynym nietrafionym wyborem jest angaż młodego Aarona Taylora-Johnsona do roli Wrońskiego. W moim przekonaniu jego blond loki, doklejane wąsy i dziecięca cera za bardzo kontrastują z pierwszymi zmarszczkami Knightley. Porcelanowy Wroński w niczym nie przypomina swojego książkowego pierwowzoru.
Kilka zdań muszę poświęcić cudownej muzyce Dario Marianelliego, który eksperymentował ze słowiańskimi brzmieniami i stworzył muzykę niepodobną do jego poprzednich dokonań. Znów inspirował się kluczowymi dla filmu, charakterystycznymi dźwiękami. Dzięki połączeniu maszyny do pisania ze skrzypcami i fortepianem pięć lat temu zdobył Oscara. Tym razem inspirował się stukotem kół parowego pociągu. Tak jak maszyna do pisania w "Pokucie", pociąg w "Annie Kareninie" jest kluczowym elementem filmu. Utwory skomponowane przez Marianelliego są zróżnicowane – słyszymy bardzo balową i salonową kompozycję "Kitty’s Debut", rubaszny, wręcz biesiadny "Can Can" i wzruszającą kołysankę brzmiącą jak pozytywka "Time For Bed", oraz dychotomiczny, ale doskonale wpasowujący się w sytuację bohaterek utwór "Leaving Home, Coming Home". Muszę jeszcze wspomnieć o dwóch aspektach filmu, wobec których nie można przejść obojętnie – o kostiumach, za które odpowiada Jacqueline Durran, oraz o scenografii, która jest dziełem Sarah Greenwood i pozostałych scenografów. Zarówno kostiumy, jak i scenografia są wybitne.
"Anna Karenina" wizualnie zachwyca. Film jest piękny i od strony technicznej nie można mu zarzucić absolutnie niczego. Oglądanie go jest estetyczną ucztą dla oczu. Myślę, że widzowie choć raz na seansie pomyślą "jak oni to zrobili?!" mimo to, że nie jest to film akcji i nie ma tam efektów specjalnych. A może przede wszystkim dlatego. Scenografia, kostiumy i charakteryzacja zasługują na najwyższe uznanie, choć mam nadzieję, że Amerykańska Akademia Filmowa nie pominie "Anny Kareniny" też w innych kategoriach. Joe Wright podpisał "Annę Kareninę" swoim charakterystycznym mglistym wschodem słońca, szczególną rolą męskich rąk oraz długim ujęciem bez cięcia. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Wright znakomicie spisuje się przy adaptacjach książek. Udało mu się po raz kolejny zgromadzić wokół siebie zespół ludzi, których współpraca zawsze przynosi fantastyczny synergiczny efekt, którym możemy się cieszyć na sali kinowej.
Wspólne wysiłki tych osób są wręcz gwarantem niezwykłych, zmysłowych doznań. Mam poczucie, że mając historię zapożyczoną od znakomitych autorów oraz dobry scenariusz, Joe Wright może się całkowicie oddać stworzonej przez siebie wizji, nieco się nią pobawić, a na koniec przedstawić ją w przekonywujący sposób. Niezaprzeczalnym jest, że na każdy stworzony przez siebie film ma on własny pomysł, który uparcie realizuje. Tym razem pokazał w kinie coś, czego jeszcze nie widziałam. Przy "Annie Kareninie" poszerzył nieco granice kina, pokazując, że teatr wcale nie stoi do niego w opozycji, a historia pani Karenin i Aleksego Wrońskiego okazała się do tego znakomitym narzędziem.