Recenzja filmu

183 metry strachu (2016)
Jaume Collet-Serra
Blake Lively
Óscar Jaenada

Nagły atak żarłacza

Imponujące panoramy, podkręcona saturacja barw, ujęcia z boskiej perspektywy i piękne wizualne pasaże pozwalają przymknąć oko na scenariuszowe absurdy, tandetne dubstepowe impresje i słabość
Aby opowiedzieć o zderzeniu człowieka z naturą, czasem trzeba przeciągnąć parostatek przez amazońską dżunglę. Kiedy indziej wystarczy dziewczyna w bikini, krwiożerczy rekin i parę litrów syropu klonowego. "183 strachu" to elegancko skrojony i bezpretensjonalny thriller, który powstał w hołdzie dla kina klasy B i wysportowanego ciała Blake Lively



Nancy przybywa do Meksyku śladami zmarłej na raka matki. Wypoczynek na dziewiczej, otoczonej skałami plaży ma być balsamem na zbolałą duszę i zarazem ucieczką przed dojrzałością. Oczywiście, los szykuje dla dziewczyny terapię szokową: beztroską zabawę przerywa atak żarłacza białego. Rekin urządził sobie na płyciznach stołówkę i ma ochotę na deser. A że Nancy nie zamierza tanio sprzedać skóry, rozpoczyna się nierówna walka – z czasem, głodem i kołującym wokół wysepki drapieżnikiem.  

Błyskawiczna ekspozycja, w której sms-y, zdjęcia z telefonu i wideorozmowy zostają nałożone na obraz, jest świetnym podsumowaniem całej strategii narracyjnej hiszpańskiego reżysera Jaumego Colleta-Serry. Nie ma czasu na czcze pogaduszki, ludzie sami się nie pożrą, a krew – nie upuści. Bohaterka zostaje skonfrontowana z bezdusznością przyrody i – całkiem dosłownie – pada na kolana przed jej majestatem, lecz reżyser dba przede wszystkim o to, by bohaterkę definiowało działanie, po relację z egzystencjalnej matni zaprasza gdzie indziej. Wiemy o Nancy dokładnie tyle, ile powinniśmy: doskonale pływa i jest studentką medycyny. Po przetłumaczeniu na język ruchomych obrazów wychodzi, że czeka ją zabawa w podwodnego berka i trochę paskudnych ran do opatrzenia. Rekin podgryza, koralowce przebijają stopy, meduzy chlastają parzydełkami. Jest więc co opatrywać i przed czym uciekać. 

   

Scenarzysta Anthony Jaswinski wyciąga z kapelusza kolejne atrakcje: skacowanego ochleja,  dwóch dziarskich surferów, wreszcie – Oscar za rolę drugoplanową – mewę z podciętym skrzydełkiem, która dzieli z Nancy niedolę. Jak to w rasowym kinie eksploatacji bywa, kamera nie chce odkleić się od piersi i pupy bohaterki, celebruje każdy detal jej maltretowanego ciała. Lecz mimo tej niefortunnej konwencji Lively udaje się stworzyć postać z krwi i kości. To mocny, emocjonalnie intensywny wstęp, a balansowanie pomiędzy desperacją i apatią, rezygnacją i nadzieją przychodzi aktorce ze swobodą.  

Imponujące panoramy, podkręcona saturacja barw, ujęcia z boskiej perspektywy i piękne wizualne pasaże pozwalają przymknąć oko na scenariuszowe absurdy, tandetne dubstepowe impresje i słabość reżysera do zwolnionego tempa (gdyby usunąć slow-mo, film byłby o dobre dwadzieścia minut krótszy). Z kolei w pomysłowym finale precyzyjna dramaturgia odwraca uwagę od nierównych efektów cyfrowych. "183 metry strachu", w całym swoim kampowym uroku, zadowoli zarówno miłośników folderów turystycznych, jak i nieuleczalnych paranoików. Na Waszym miejscu unikałbym w tym sezonie sekretnych, meksykańskich plaż. Parafrazując poetę, zostaną po Was tylko ślady na piasku i kręgi na wodzie.   
1 10
Moja ocena:
7
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja 183 metry strachu
Przyzwoitego filmu z gatunku animal attack nie widziałem już od dobrych paru lat, a jedyne obrazy... czytaj więcej