Gaspar Noé przyzwyczaił nas do tego, że kino może być ekstatycznym doświadczeniem. Nie inaczej jest i tym razem, tyle że wreszcie zdecydował się zabawić gatunkiem horroru, i to w sposób niezwykle
Gaspar Noé przyzwyczaił nas do tego, że kino może być ekstatycznym doświadczeniem. Nie inaczej jest i tym razem, tyle że wreszcie zdecydował się zabawić gatunkiem horroru, i to w sposób niezwykle frywolny, wyśmiewając wszystkie jego klisze i tabu. Pod tytułem "Climax", który reżyser do końca trzymał w tajemnicy nawet przed producentami, aby nikomu nie zrobić nadziei na filmowy orgazm, kryje sie jego najlżejszy i najbardziej zaimprowizowany film. Nakrecił go w równo dwa tygodnie wraz z grupą tancerzy, wyłowionych z klubów voguingowych, ze swoistych pojedynków krump dance oraz z kanałów waackingowych w internecie. Bez dialogów, z jedną zafiksowaną choreografią Sofii Boutelli (tancerki hip-hopowej, występującej m.in. w "Star Trek: W nieznane" czy "Atomic Blonde"), grającej tu główną rolę Selvy, wyzyskał do cna energię płynącą z działań grupy utalentowanych performerów, odważnie poczynających sobie ze swoimi młodymi i elastycznymi ciałami. Erotyczna energia wręcz rozsadza ich występy i tym razem Noé wcale nie potrzebuje scen rozbieranych, żeby wzmagać pożądanie. Szczegółowe rozmowy dwóch czarnych chłopaków o seksie wystarczą, żeby wyobraźnia zaczęła pracować, nie trzeba pokazywać tych samych scen na ekranie. Nic dziwnego, że tancerze stali się idealnym materiałem dla reżysera, który za pomocą dwudziestoosobowej obsady, zdolnej do wykonania bez wysiłku skomplikowanych ewolucji, stworzył dwuznaczny obiekt horroru: kuszący, podatny na zranienie, a zarazem szybko wracający do formy. A nade wszystko taki, co łatwo pogrąża się w rozpadzie na pojedyncze członki.
Pokawałkowanie ciał widać już w pierwszej sekwencji tanecznej, gdy elementy break-dance, electro dance i akrobatyki zmieniają fizyczny kształt tańczącej osoby w rozkręcony mechanizm, wyglądający, jakby zaraz miał rozerwać się na części. Ten obraz powraca jeszcze dobitniej pod koniec filmu: wtedy to, co rusza się na parkiecie, bardziej niż człowieka przypomina już lalkę Hansa Bellmera. Pierwszy zbiorowy układ ciał może jeszcze odsyłać do układów, jakie znamy z filmów tanecznych. Lecz kolejny, filmowany z góry w kręgu tańczących, wygląda już jak szybko zmieniający się wzór w obracanym szybko kalejdoskopie z oczkami drinków, lśniącymi w dłoniach tańczących jak kolorowe kryształki. I to właśnie ten napój – sangria, przygotowana na domówkę dla gości, stanie się gwoździem do trumny radości życia, wyzwalając psychotyczną energię.
Dotychczasowe filmy Noégo pokazywały doświadczenie tripowe od wewnątrz, oczyma dryfującej w nicość jednostki. Tu naćpanych bohaterów widzimy z zewnątrz, bez dostępu do ich świadomości, w żałosnej padaczce, potknięciu i rozkroku. Kulawe danse macabre staje sie coraz bardziej przejmujące, gdy tylko ciała tracą swą odrębność, zwartość, doskonałość. Do tańca rusza wreszcie dj Daddy (Kiddy Smile), otyły czarny chłopak z blond burzą włosów godną Violetty Villas, ubrany w szkocką minispodniczkę. Wszyscy, którzy jeszcze ocaleli, chcą się teraz zabić albo ukryć przed samymi sobą w dowolnym, sąsiednim ciele. Scena, gdy Selva wkłada pazurzaste dłonie pod rajstopy na udach i zaczyna krzyczeć, uderzona ich obcością godną stwora z horroru, to może jedyny sygnał tego, jakiej entropii doznają tu obecni. Dzięki psychicznemu oddzieleniu od nich jako podmiotów koszmaru bawimy się ich poplątanym krokiem, kipiącą energią chaosu, która obejmuje kolejne poziomy przestrzeni. Noé umie sprawić, że atmosfera rozpadu staje się coraz bardziej zabawna. Gazelle (Giselle Palmer) przestaje być beztroską lolitką, toczy pianę z ust, a jej faceci dobijają siebie nawzajem. Kilkuletni Tito, synek gospodyni, po wypiciu zatrutej sangrii zostaje zamknięty przez matkę w transformatorze elektrycznym i gdy dostaje zakaz dotykania czegokolwiek, a matka gubi klucze od żelaznej skrzynki, satyra naprawdę zaczyna szczytować. To o wiele mocniejsza przemoc wobec tabu niż choćby w niedawnym "Uciekaj!".
Sama struktura filmu też poddaje się dynamice climaxu: napisy końcowe lecą na samym początku filmu, a słynna neonowa, typograficzna czołówka, od której widzom prawie przepala się obwód w mózgu, zostaje puszczona nagle w samym środku filmu jak wizualny atak apopleksji, o którym pisał po premierze "Wkraczając w pustkę" apologeta awangardy John Waters. Całą końcową sekwencję oglądamy odwróconą do góry nogami, zalaną czerwienią – czy można sobie wyobrazić lepszy mrok rozkoszy, która u Noégo zawsze jest drogą bez odwrotu? Lęk urasta w niej ponad przyjemność, przytłaczając ją krwawym cieniem.
W kinie Gaspara zawsze jest trzecia nad ranem i balety mają się ku końcowi, wyczerpane jak używki, odsłaniając wówczas zbiorową podświadomość, która została nazwana w napisie na ekranie "zbiorową niemożliwością", wywołując istne salwy śmiechu na widowni. A jednak te ironiczne, a zarazem rozbrajająco szczere deklaracje wiary w samo życie jako niepojęty, samospaląjacy sie żywioł, brzmią u Noégo coraz bardziej dobitnie. Starzeje się filmowy anarchista? Jego nigdy niegasnące pożądanie ma też – nie dziwota! - wymiar prorodzinny. Bo to nasze własne narodziny okazują się jedynym cudem, jakiego możemy doświadczyć i za jaki musimy być wdzięczni tym, którzy nas stworzyli. Niekoniecznie rodzicom czy bogu (jego akurat podsumowuje sardonicznym: "bóg jest z wami", zasiewając podejrzenie o uwięzieniu tancerzy przez jakąś sektę). Reżyser zwykł często poruszać temat aborcji, obecny wprost w jego dwóch poprzednich filmach: "Wkraczając w pustkę" i "Love". W "Climaxie" także temat ten powraca, a rytuał hara-kiri spotyka sie z potencjalnym poronieniem. Na śmiesznie i na serio jednocześnie.
W odautorskiej eksplikacji Noé pisze o tym, że przez ostatnie dwie dekady nowe sposoby komunikacji uczyniły obiektywny ogląd jeszcze bardziej iluzorycznym. Dlatego między innymi akcję filmu umieścił w latach 90. i skonstruował go niejako od końca. Najpierw zbudował tkankę muzyczną, osnutą na kawałkach Aphex Twina, Daft Punk, Giorgio Morodera i Soft Cell z tamtej epoki, a potem pozwolił tancerzom do niej improwizować. Taki rodzaj pracy sprawdził się w jego przypadku, gdyż we współczesnym europejskim kinie jest on jednym z mistrzów filmowego stylu. Tworzy swoje kino właśnie z brzmienia, rytmu, który nie zna nudy, z ekscytacji, podrażniania zmysłów i rozpętania chaosu, który ukazuje ślepą drogę ucieczki. W "Climaxie" nad tanecznym parkietem nieprzypadkowo góruje cekinowa disco flaga Francji, choć w ankiecie rozpoczynającej opowieść wszyscy bohaterowie marzą o spełnieniu snu o Ameryce. Może więc to amerykańska kultura jest tu fantazmatem, obiektem pożądania i piekłem postkoitalnego smutku.
Inspiracje Noégo do jego wizyjnego, oldskulowego horroru są oczywiste: sam ujawnia je w stercie VHS-ów piętrzących się obok kineskopowego telewizora: "Querelle", "Suspiria", "Labyrinth Man", "Schizofrenia". Jak zawsze David Lynch i Stanley Kubrick. Jednak dla polskiego widza to "Opętanie"Żuławskiego będzie najsilniejszym punktem odniesienia. Tancerze Noégo obijają się o ściany jak tam bohaterka grana przez Isabelle Adjani i pogrążają w tunelach swojej jaźni aż do bieli – pustki, która u reżysera ma zawsze kolor śniegu. Jest śmiercią, bo w kodzie barwnym zawsze łączy się z czerwienią, jak w pamiętnych "Samogłoskach"Rimbauda:
E, blask pary, namiotów, lance w lodowej skale, Biali królowie, dreszcz pod baldaszkami ukryty; I, purpura, krwi struga z ust, pięknych warg rozkwity, Kiedy śmieją się w gniewie lub pokutniczym szale.
I cóż, reżyser doprowadza ów śmiech do szaleństwa.