Ruszył Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. W Konkursie Głównym 75. edycji Berlinale nowe filmy pokażą m.in. Richard Linklater, Radu Jude, Michel Franco czy Sang-soo Hong – będziemy śledzić na bieżąco rywalizację o Złotego Niedźwiedzia. Imprezę otworzył tymczasem Niemiec Tom Tykwer, twórca takich tytułów jak m.in. "Biegnij, Lola, biegnij", "Pachnidło: Historia mordercy" czy "Niebo". Jego "Das Licht", opowieść o rodzinie w kleszczach współczesności, recenzuje Adam Kruk. Kalendarz i klepsydra (recenzja filmu "
Das Licht", reż.
Tom Tykwer)
To, że film otwarcia
Berlinale nie bywa, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy, potwierdza wieloletnie doświadczenie. W 75. rocznicę powołania festiwalu rewolucji nie ma – nowa dyrektorka Tricia Tuttle dochowała tradycji, już latem postanawiając, że tegoroczną edycję otworzy najnowsze dzieło
Toma Tykwera. Może zadecydowały względy pozaartystyczne? W końcu
Tykwer pozycję w niemieckiej kinematografii ma mocną (w 2018 był przewodniczącym jury Berlinale), a nowo przybyłej tu z Londynu Amerykance na pewno przydadzą się sojusznicy. Poza tym "
Das Licht" jest rodzajem listu miłosnego do Berlina, co może mieć znaczenie komercyjne – przynajmniej w stolicy Niemiec, gdzie zaraz po premierze wyświetlano go w siedmiu rozsianych po mieście kinach.
Ten pod pewnymi względami frapujący film trudno jednak uznać za spełniony – czego właściwie można było się spodziewać. Od ostatniego udanego obrazu autora kultowej "
Biegnij, Lola, biegnij" (1998) minęło bez mała 15 lat – myślę tu o "
Trzy", dla którego mam w sercu specjalne miejsce. Była to tyleż wyrazista, ileż osobista oda do nowoczesnych związków, XXI wieku i wyzwolonego Berlina. Czy zresztą cech tych nie miał też serial "
Babilon Berlin", którego produkcji
Tykwer poświęcił ostatnią dekadę życia?
Niestety, choć i tu odnajdziemy podobne motywy, "
Das Licht", bardziej niż najlepsze filmy Niemca, przypomina jego monumentalne kiczury w stylu zrealizowanego z siostrami
Wachowskimi "
Atlasu chmur" czy "
Nieba" na podstawie scenariusza
Kieślowskiego i
Piesiewicza. Ilość motywów i estetyk doprawdy może przytłoczyć i nawet jeśli pewną nadmiarowość zaliczyć trzeba na poczet stylu autora "
Pachnidła", to nazbyt często traci on nad nią kontrolę. Bo czegoż tu nie ma? Rzeczywistość wirtualna i sceny musicalowe, imprezy klubowe i śpiewy afrykańskie, wojna domowa w Syrii i szklany korpo-świat. Można oczywiście postrzegać współczesność jako taką właśnie mozaikę, ale wpatrywanie się w kalejdoskop szybko zaczyna nużyć.
Tykwer znów chce stworzyć dzieło holistyczne, opowiedzieć o wszystkim, wszędzie, naraz.
Spróbujmy więc uporządkować: choć bohaterów poznajemy oddzielnie, okazuje się, że są rodziną. Tim o błędnym spojrzeniu
Larsa Eidingera pracuje w reklamie i ma wszystkie atrybuty berlińczyka: papieros i stylówę wyrażającą wieczne "I don’t care", co podkreśla też – mimo sprawnego przemieszczania się po mieście rowerem – notorycznym spóźnialstwem (do pracy czy na terapię). Jego żona Milena (
Nicolette Krebitz) jest z kolei aż nadto przejęta, a telefon, jeśli akurat nie dzwoni, dynda jej wiecznie gotowy na piersi. W końcu zbawia świat, angażując się w projekty pomocowe w Afryce. Gdzieś obok orbitują ich nastoletnie dzieci. Jon zabunkrował się w pokoju niczym Dominik z "
Sali samobójców" i boże broń mu przeszkadzać, a jego bliźniczka, Frieda, oddaje się z przyjaciółmi wielogodzinnym narkotykowym seansom. Jest jeszcze Dio – syn Mileny z innego związku, podrzucony akurat do dzielonego przez nich mieszkania w kamienicy. Taki patchwork.
Cała ta układanka nie miałaby prawa trwać bez instytucji niani, dlatego przełomowym wydarzeniem w życiu rodziny okazuje się śmierć Mai (nikt nie wie, jak ma na nazwisko). Polkę – co traktować można jako znak czasu – zastępuje na tym stanowisku Syryjka. Farrah (
Tala Al-Deen), przybyła do Berlina z Damaszku na fali kryzysu uchodźczego, pojawia się w życiu rodziny Engelsów niczym
Terence Stamp w "
Teoremacie"
Pasoliniego, nawiązując oddzielną relację z każdym z jej członków. Być może ma uleczyć ich skołatane dostatnim życiem dusze i zbliżyć do siebie te wolne elektrony – wszak ma czas i ciepło, bardziej zainteresowana jest innymi niż sobą, domem raczej niż karierą. Reprezentuje więc wszystko, co Engelsowie utracili – nazwisko to zresztą jest, jak się zdaje, nieprzypadkowe. Obserwujemy przecież bardzo lewicową i zaangażowaną rodzinę, ale też – jak współczesne życie – pełną sprzeczności.
Milena kieruje strumienie niemieckich pieniędzy na czarny kontynent, jednocześnie generując potężny ślad węglowy, co wyrzuca jej córka, będąca przedstawicielką "ostatniego pokolenia". Lata do Afryki, jakby wsiadała do U-Bahna, a napięcie jej kalendarza – podobnie jak i Tima – uniemożliwia upchnięcie w nim czasu dla dzieci. Albo na seks. Ich związek się sypie, rodzina się rozpada, każdy z jej członków odpływa w inną stronę. Czy uda się ten proces jeszcze zatrzymać? Engelsowie są oczywiście figurą zachodniego, sytego społeczeństwa, które ma dobre intencje i kapitał, ale kompletnie nie przekłada się to na poczucie szczęścia – nie mówiąc już o lepszym świecie, wojownikami o który tak bardzo chcieliby się jawić. Rozpoznania te są zresztą w punkt, a portret jakoś czuły, bo oprócz diagnozy rodziny jako struktury niezwykle kruchej, pogrążonej w nieustannym kryzysie,
Tykwer ukazuje jej wartość i piękno.
Całą recenzję autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.