Trwa 75 edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Jednym z filmów, które walczą w tym roku o Złotego Niedźwiedzia, jest "Dreams" Michela Franco. Twórca m.in. "Nowego porządku" i "Pamięci" ponownie podjął współpracę z Jessicą Chastain. Czy to zgrany duet? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w recenzji Adama Kruka.
Ból i blask (recenzja filmu "Dreams", reż. Michel Franco)
Jessica Chastain wyrasta na muzę
Michela Franco, błyszcząc w kolejnym już filmie meksykańskiego twórcy. Po ostatniej współpracy przy "
Pamięci" sprzed dwóch lat, powracają łącząc siły w "
Dreams", który bierze udział w konkursie 75. Berlinale. Amerykańska aktorka, laureatka Oscara za "
Oczy Tammy Faye", jest filmu nie tylko protagonistką i ozdobą, ale także producentką wykonawczą. Ma nosa, inwestując w tę znajomość z
Franco, bo jest on dziś jednym z najciekawszych głosów światowego kina. Głosu tego używa w wyrafinowany sposób, ale tylko w sprawach ważnych (choćby nierówności społecznych), a niekiedy wręcz ostatecznych, takich chociażby jak choroba i śmierć ("
Opiekun", "
Sundown"). Przygląda się też przemocy, co nierzadko budzi kontrowersje, jak w przypadku "
Nowego porządku", zawsze jednak opowiada w sposób komunikatywny, wręcz prosty, nie tworząc bariery między widzem a swoimi "małymi" filmami. Małymi, bo nie są one spektakularne, ale zawsze jakoś mądre i szlachetne.
Nie inaczej jest i tym razem – w "
Dreams" odnajdziemy większość z ulubionych motywów reżysera. Mam zresztą wrażenie, że film ten tworzy z niedawną "
Pamięcią" rodzaj dyptyku (czy będzie i trzecia część?). Łączy je nie tylko prosty tytuł, ale i temat – kolejny z ulubionych przez
Franco – miłości, która, jak wiadomo, wcale prosta nie jest. Jeżeli jednak poprzedni film, opiewający uczucie między parą outsiderów, był najbardziej romantycznym w filmografii reżysera, tym razem opowiada on o nadużyciach, których w jej imię potrafimy się dopuszczać.
Chastain – znów bezbłędna – gra tu anagram postaci z "
Pamięci", która była trudną, poranioną, ale ostatecznie prawą osobą; w "
Dreams" wciela się w prawdziwy schwartz charakter imieniem Jennifer – nawet jeśli maskuje swe prawdziwe kolory pod drogimi pudrami i perfumami. Racje w filmie, prezentującym różne odcienie przemocy – nie tylko tej męskiej, seksualnej czy fizycznej, ale też ekonomicznej czy psychologicznej – są jednak sprytnie rozłożone. Dlatego znajdą się pewnie i tacy, którzy staną w obronie luksusowej bohaterki. Choć liczbę torebek Louisa Vuittona zmienianych w filmie trudno wręcz zliczyć, to ona sama przecież postrzega siebie jako ofiarę. Ofiarę miłości.
Fot. Teorema
Status materialny Jennifer może przypominać postaci ze świata "
Sukcesji", a może nawet bardziej – "
Dynastii", bo, raczej niż zdobywanie pieniędzy, interesuje ją emocjonalne uniesienia (romantyczne i seksualne) oraz pieczołowicie pielęgnowany własny wizerunek (jej kiecki sprawdziłyby się tak w latach 80. jak na oscarowych galach). To postać z ducha bowarystyczna, trochę jak nasza Izabela Łęcka, skupiona to na poprawianiu swego samopoczucia (Jennifer kieruje fundacją wspierającej młode talenty), to na popadaniu w melancholię podczas oglądania filmików z utraconym kochankiem. Niczym nastolatka wzrusza się tym, jak bardzo kocha, jak tęskni, czego nie zrobiłaby dla miłości... Tego jednak dowiemy się później, bo najpierw poznajemy obiekt jej westchnień.
W pierwszych scenach wysiada on z wypełnionej nielegalnymi migrantami ciężarówki, której w jakiś sposób udało się przedostać przez amerykańsko-meksykańską granicę do Teksasu. Wśród nich Fernando (
Isaac Hernández) – brudny i biedny, ale piękny. Czeka go jeszcze długa droga, zanim dostanie się do San Francisco, gdzie włamie się do domu Jennifer. Jak się okazuje, byli już kochankami w Meksyku, gdzie ta latała w podróże "służbowe" (tam Fernando zresztą należy do klasy średniej, dopiero w Stanach staje się pariasem). Nie wydaje się jednak zadowolona, że niegdyś dyskretny kochanek znalazł się u jej boku. Nagle różnice między nimi stają się zbyt uciążliwe, ale zerwać nie do końca potrafią. Ona ponętna i majętna, on młody i utalentowany – cóż jednak z tego, że jest świetnym baletmistrzem (i kochankiem), jeśli bez papierów robi za tanią siłę roboczą, którą w dodatku w każdej chwili można deportować.
Całą recenzję autorstwa Adama Kruka znajdziecie TUTAJ.