Fabuła tego filmu jest takim samym żartem jak budowana narracja do niej, w efekcie nie oglądamy historii o tym jak to pewnego razu, pewien starzec postanawia zostać przemytnikiem narkotyków, ale o tym jak to pewnego razu Clintowi zachciało się zagrać w kolejnym filmie. Clint Eastwood jest tutaj po prostu Clintem Eastwoodem. Wszyscy dookoła wcielają się w jakieś określone role, ale kompletnie nikt nie stara się nawet zachować pozorów wiarygodności postaci w którą się wciela - nota bene są one strasznie papierowe, dialogi czerstwe, momentalnie jakby improwizowane. Do tego na siłę wciskane i nikomu niepotrzebne żarty sytuacyjne; sytuacja z murzynami czy lesbami na motorach albo z tym półgłówkiem, pakerem z przyrośniętym smartfonem do ręki, czemu to miało służyć? Między głównym bohaterem a jego rodziną nie ma kompletnie żadnej zażyłości, a łącząca ich przeszłość jest tak beznadziejnie nakreślona, że każde spotkanie Earla z ich członkami można by określić zwrotem cringe. Już nawet nie chce wymieniać co tutaj nie trzyma się kupy, bo film jest pełen niepotrzebnych i donikąd prowadzących wątków, które pojawiają się znikąd i tak samo znikają. Szanuję Clinta za wkład w świat filmu w którym bezapelacyjnie przez dekady był królem, ale szanujmy również kino dla którego takie filmy nie są najlepszą wizytówką.