Jeden z tych "hollywoodzkich" artystycznych filmów tworzony na potrzeby oscarów, który przez tzw. Znawców kina ma wmówić publiczności niebotyczny artyzm wylewający z ekranu.
Muzyka wyolbrzymiona. Przemiana głównego bohatera w złośliwego starucha gardzącego synem uproszczona. Postać Henriego jedynie przedłużała film i niewiele wnosiła. Najciekawszą postacią był Eli i jego postawa w której chciwość wygrała nad wiarą i ideami. Nie rozumiem również zachwytu nad Danielem Day-Lewisem, który zagrał identycznie jak w "Gangach nowego Jorku.