Na stronach Filmwebu możecie już zobaczyć naszą relację wideo z otwarcia festiwalu, z kolei dziś w programie - pierwsze recenzje. Marcin Pietrzyk wybrał się na turecki "Dom" Emre Yeksana, z kolei Marcin Stachowicz zobaczył belgijskiego "Anioła" Koena Mortiera. Przypominamy też recenzję nowego filmu Marka Koterskiego - "7 uczuć", który również - obok regularnej dystrybucji kinowej - można zobaczyć na festiwalu.
"Ciała na sprzedaż" (recenzja filmu
"Anioł" , reż.
Koen Mortier)
Przed wyjściem z pokoju zasłoń szczelnie rolety, na łóżko rzuć brudną czerwoną kapę, zamknij odrapane drzwi. Na zewnątrz czeka Senegal - dawna francuska kolonia, obecnie park rozrywki dla bogatych Europejczyków, gdzie kurs taksówką kosztuje grosze, a ciało na wyłączność – niewiele więcej. W filmie
Koena Mortiera na żółtopomarańczowy piach, nierówne tynki i mahoniową skórę przechodniów padają światła neonów - czerwone, niebieskie, zielone. Jest jak na imprezie rave po mocnym dragu: pełne odrealnienie, sen miesza się z jawą, podłoga z sufitem, życie ze śmiercią. I w tej surrealistycznej Afryce Thierry - znany belgijski kolarz - wprowadza nas w arkana swojej filozofii: jeśli seks, to tylko z kobietą, którą naprawdę kochasz. Jeśli życie, to tylko w świetle jupiterów. Jeśli ciało, to tylko na sprzedaż. Słowa fruwają między bohaterami, lecą z offu, wdzierają się do snów. Stężenie artystowskiej pretensji rośnie z każdą minutą.
Z obrazami także nie jest dobrze. Przed pokazem na Warszawskim Festiwalu Filmowym reżyser pozwolił sobie na mały żarcik - poprosił widzów, żeby usiedli możliwie jak najdalej od ekranu, bo operator kręcił na głębokim rauszu i przeszarżował. I rzeczywiście,
"Anioł" pełen jest dziwacznych kątów, nieuzasadnionych zbliżeń, obrotów kamery o 360 stopni. Fragmenty realistyczne, niemal paradokumentalne, przeplatają się z sennymi wizjami bohaterów. Thierry śni o śmierci i w swoich snach raz za razem, na kolejne wymyślne sposoby, popełnia samobójstwo. Ma to oczywiście jakieś uzasadnienie w fabule i konstrukcji postaci. Kariera kolarska Thierry'ego legła w gruzach - wyjazd z młodszym bratem do Dakaru ma być formą rekonwalescencji, oderwaniem od ciągłych starć z kolegami z drużyny sportowej. W pierwszej kolejności chodzi jednak o bezpieczną przystań do dawania sobie w żyłę - bez kontroli i bez wyrzutów sumienia. Belgowie snują się po mieście, biorą dragi, a z drugiej strony historii, po przeciwnych poboczach, snuje się Fae – piękna senegalska prostytutka. Drogi bohaterów krzyżują się w klubie nocnym African Queen, przy kolacji złożonej z nieświeżego burgera - Thierry kupuje ciało Fae, ale tylko po to, żeby się w nim od razu zakochać. Od teraz bogaty Belg i biedna Senegalka mogą razem przemierzać dakarską noc, oddawać się dialogowaniu i naprzemiennym napadom szału i współczucia.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ. Zew natury (recenzja filmu
"Dom", reż.
Emre Yeksan)
Filmowcy kochają dziką naturę. Czasem pokazują ją jako zaginiony Eden, przestrzeń cudów, harmonii, prostoty i spokoju, do którego człowiek nie ma już wstępu, odgrodzony przez technologię i chaos cywilizacyjny. Często jednak natura staje się najgroźniejszym adwersarzem ludzi, bezwzględnie wykorzystującą naiwność i stępiony przez wygodne życie wśród materialnych dóbr instynkt samozachowawczy.
Emre Yeksan, reżyser filmu
"Dom", postanowił te dwa podejścia połączyć.
Zaczyna się niewinnie. Pierwsze pół godziny jest urzeczywistnieniem marzeń tych wszystkich, których męczy betonowa dżungla z asfaltowymi ścieżkami. Będą oni z zazdrością patrzeć na głównego bohatera. Veysel biega bowiem beztrosko po dzikich ostępach, doskonale odczytuje zachowania zwierząt i znaki pozostawiane przez naturę. Jego relacje z cywilizacją są maksymalnie ograniczone. Choć dla wielu, w tym jego brata, zachowanie Veysela wydaje się być chorym zezwierzęceniem, osiągnął on to, co dla przeciętnego przedstawiciela gatunku homo sapiens jest poza zasięgiem - słyszy zew natury i podąża za nim. Okazuje się jednak, że reżyser zastawił na widzów pułapkę.
"Dom" nie jest bowiem takim filmem, na jaki wygląda.
Siłą obrazu
Yeksana jest sprawność reżysera w łączeniu metafizyki z prozą dnia codziennego. Tworzy to opowieść, która jednocześnie jest bardzo prawdopodobna, jak i całkowicie odrealniona, istniejąca poza czasem, na pograniczu świata jawy i snu.
"Dom" najbardziej fascynuje i przykuwa uwagę wtedy, kiedy Yeksan pozostaje bierny, zadowalając się jedynie obserwowaniem bohatera. Grany przez
Kutaya Sandikçiego Veysel jest na tyle fizycznie ekspresyjny, że filmowi nie przeszkadza brak przez znaczną część dialogów.
"Dom" ma swój własny, przedziwny rytm, hipnotyzujący, zniewalający, ale podszyty też niepokojem, ponieważ niektóre z działań bohatera wydają się co najmniej dziwaczne.
Całą recenzję Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ.
Piątka z minusem (recenzja filmu
"7 uczuć", reż.
Marek Koterski)
Koterski znów to zrobił, zrobił to, chciałoby się rzec, naśladując zaraźliwą frazę, jaką posługują się postacie z filmów reżysera. Podobnie jak w
"Dniu świra" i – zwłaszcza – we
"Wszyscy jesteśmy Chrystusami" polski twórca zafundował swoim bohaterom terapię szokową. Dzięki niej ludzie żyjący przez lata w cieniu kompleksów, lęków i smutków zyskują szansę, by wreszcie wypowiedzieć swe problemy na głos. Brzmi to wszystko niepokojąco poważnie? Na szczęście nie ma się czego bać.
Koterski udowadnia, że wciąż doskonale operuje groteską, a jego ekranowa sesja psychoanalityczna przypomina efekt współpracy Dr. House'a z
Witoldem Gombrowiczem.
Wątek terapeutycznej mocy
"7 uczuć" bardzo mocno wybrzmiał w dyskusjach po premierowych seansach filmu na festiwalu w Gdyni. Nowe dzieło
Koterskiego weszło wówczas w zaskakujący dialog z
"Klerem", a więc filmem, który również powstał z ambicją niesienia odbiorcom oczyszczenia. O ile jednak u
Smarzowskiego ten szlachetny, choć ryzykowny zamiar dotyczy głównie wybranej sfery życia publicznego, o tyle
Koterski swoim zwyczajem postawił na perspektywę kameralną.
Reżyser zrobił wiele, by udowodnić, że mówienie o uzdrawiającym potencjale
"7 uczuć" to coś więcej niż tylko efektowna metaforyka. Twórca
"Domu wariatów" nie bez kozery rozpoczyna swój film od cytatów z psychologa Andrzeja Samsona i działacza społecznego Wiktora Osiatyńskiego. Wspólny mianownik obu wypowiedzi stanowi przekonanie, że klucz do większości naszych kłopotów z wyrażaniem emocji tkwi w nieprzepracowanych traumach z dzieciństwa. Podejmując ten trop, twórca
"Dnia świra" zabiera bohaterów w bolesną, ale chwilami nieodparcie zabawną podróż do przeszłości.
Całą recenzję Piotra Czerkawskiego przeczytacie TUTAJ