W programie Off Camery dwa udane filmy o różnych odcieniach przyjaźni damsko-damskiej: amerykański "Banana Split" i kenijski "Rafiki". Recenzują Jakub Popielecki i Marcin Stachowicz. Filtry i flirty ("Banana Split", reż. Benjamin Kasulke) Kojarzycie tę historię: koniec liceum, pierwsza wielka miłość, rozstania, powroty i inne dramaty na progu wyjazdu na studia, a wszystko w scenerii kolejnych "domówek", jakie znamy na wylot z amerykańskiego kina o nastolatkach. Debiutujący na fotelu reżyserskim operator
Benjamin Kasulke wpisuje się swoim
"Banana Split" w tradycję
teen movie, serwując klasyczne połączenie romantyzmu i ironii, słodko-gorzkich sentymentów i zadziornego humoru. Ktoś powie, że widzieliśmy to już setki razy, i nie pomyli się jakoś szczególnie. Ale każde pokolenie zasługuje na swoje kino i
"Banana Split" zgrabnie odświeża gatunek dla generacji selfiaków i filtrów z Instagrama.
Dla April (
Hannah Marks) i Nicka (
Dylan Sprouse) wiadomość o dostaniu się na uniwersytet to tyleż spełnienie marzeń, co cios w żebra. Dotychczas byli przecież nierozłączną parą, teraz każde z nich ma wyjechać na studia do innego miasta. Ich związek nie wytrzymuje takiej presji: dochodzi do zerwania. Zanosi się na to, że ostatnie lato przed rozpoczęciem studenckiego życia będzie dla April okresem żałoby. Tym bardziej dotkliwej, że Nick szybko znajduje sobie nową partnerkę, Clarę (
Liana Liberato). Bez stalkowania na Instagramie i obgadywania za plecami się nie obejdzie, ale kiedy April spotyka wreszcie Clarę, obie niespodziewanie przypadają sobie do gustu. Czy obecna dziewczyna twojego byłego chłopaka może zostać twoją najlepszą przyjaciółką?
Kasulke jako operator przenosił na ekran zarówno retrofantazje
Guya Maddina, jak i mumblecoreowy zblazowany realizm, tym razem gładko łączy kreacyjność z prozaicznością. Wspomniane filtry z Instagrama to dobry punkt odniesienia:
"Banana Split" ma w sobie pastelową nostalgię rodem z popularnego serwisu społecznościowego. To codzienność, ale podkręcona. Nieprzypadkowo: reżyser pokazuje przecież, jak współczesne środki przekazu i komunikacji kreują - bądź filtrują - stare jak świat relacje międzyludzkie. Dlatego właśnie na pokrytym mgiełką nostalgii ekranie nieustannie materializują się kolorowe SMS-y, jakimi wymieniają się bohaterowie.
Fundamentem filmu nie są jednak ani stylistyczne ornamenty, ani nawet miłosna intryga.
"Banana Split" to kino w skali mikro, spacerujące powoli od sceny do sceny, od mikroobserwacji do mikroobserwacji, z wdzięcznymi portretami psychologicznymi i gęstym drugim planem. Najważniejszą osobą jest tu nie reżyser, a
Hannah Marks, nie tylko odtwórczyni roli głównej, ale i współscenarzystka projektu. Ma ona dryg do realistycznego dialogu utkanego z niezręczności, potknięć i nieporozumień, z komediowej dosadności i popkulturowych cytatów, nadświadomego, ale wciąż wiarygodnego. Takiego zresztą jak jej aktorstwo. Oglądając film nie mogłem oprzeć się skojarzeniom z ekranową personą
Sandry Bullock. Gwiazda
"Banana Split" emanuje podobnym sympatycznie złośliwym roztrzepaniem, neurotyczną gwałtownością, pod którą czuć emocjonalną kruchość. W słabszych momentach, gdy nie starcza fabularnego mięcha, to ona "ciągnie" film swoją komediową charyzmą.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ. Miłość nieopowiedziana ("Rafiki", reż. Wanuri Kahiu) Róż, fiolet, cukier. Dużo kolorów i dużo cukru. Dzieciaki na deskorolkach, trampki, włosy pociągnięte neonowym pędzlem, stare furgonetki wyłożone kwiatami. Didżeje i lokalna wyluzowana hipsteriada, trochę jak na blokowiskach Berlina Wschodniego.
"Rafiki" to Afryka, jakiej nie uświadczymy w ciężkich postkolonialnych dramatach, tak często wyróżnianych na międzynarodowych festiwalach filmowych. Jednocześnie pod tą nieco wymuszoną pastelowością skrywa się tematyka wagi ciężkiej – drakońskie prawo, które w protestanckiej Kenii całkowicie delegalizuje miłość homoseksualną. Nie tylko zamyka ją w szafach i ciemnych piwnicach, ale także piętnuje i wtrąca do więzień (kara pozbawienia wolności do lat 14). W takich warunkach różnokolorowa wolność placów i ulic Nairobi zaczyna przypominać tanią fasadę – tym bardziej odrapaną, im częściej słyszymy o piekle tamtejszych gejów i lesbijek.
Kontekst to właściwy klucz do filmu
Wanuri Kahiu – w innym przypadku mielibyśmy do czynienia z dziełem mocno zachowawczym. Z punktu widzenia zachodniej kinematografii lesbijska
love story nie jest żadnym przekroczeniem – obrazów podobnych tematycznie i opowiedzianych za pomocą zbliżonych środków filmowych było już u nas (w Europie, nie w Polsce) sporo. W trwającym 82 minuty, niskobudżetowym
"Rafiki" nie ma także siłą rzeczy wystarczająco dużo przestrzeni, żeby nakreślić jakiś bardziej złożony obraz lokalnego środowiska LGBTQ+. Kena – główna bohaterka – jest młodą dziewczyną, która dzieli czas między naukę do egzaminów, jazdę na deskorolce i spotkania z przyjaciółmi. Chłopaki spod ulubionej budki z jedzeniem ciągle powtarzają, że Kena to świetna kumpela i doskonały materiał na gospodynię – jest więc tylko kwestią czasu, aż któryś weźmie ją sobie za żonę. Dziewczyna pomaga w pracy ojcu – sklepikarzowi i jednemu z kandydatów w lokalnych wyborach samorządowych. Sprawy – także rodzinne – zaczynają się ostro komplikować, kiedy bohaterka zakochuje się w Zice – córce jego adwersarza politycznego, nastolatce mocno – za sprawą ufarbowanych na różowo warkoczy – wyróżniającej się z miejscowego tła.
Kenę fascynują w nowej przyjaciółce jej lekkość bycia, wewnętrzna wolność, bezkompromisowość – jak się niedługo okaże, w kenijskich warunkach przymioty wyjątkowo ulotne i zależne od nastroju otoczenia. Dziewczyny stopniowo zaczynają się do siebie zbliżać – na początku z nieśmiałością, strachem i wielkim dystansem, które powoli zamienią się w pierwsze gesty czułości i pożądania. Miłość wywoła oczywiście gniew radykalnie homofobicznej społeczności – konsekwencją powtarzanych ukradkiem plotek i domysłów będzie już zupełnie otwarta, brutalna przemoc. I jeśli taki klasyczny scenariusz "my przeciwko światu" budzi u Was co najwyżej obojętne wzruszenie ramion, widać, że nie urodziliście się w Kenii. W kraju swojego pochodzenia
"Rafiki" miało niezwykle burzliwe perypetie. Najpierw film został objęty całkowitym zakazem projekcji jako dzieło "promujące lesbijstwo". Po dobrym przyjęciu na festiwalu w Cannes pojawił się jednak pomysł, żeby zgłosić obraz do wyścigu o Oscary. Kilka tygodni temu sąd zezwolił więc na wyświetlanie
"Rafiki" przez okrągłe siedem dni – takie jest minimum stawiane przez Amerykańską Akademię Filmowa potencjalnym kandydatom. Cała ta afera umieszcza kontekst polityczny ponad jakością samego dzieła, czyniąc z filmu
Kahiu w pierwszej kolejności manifest sprzeciwu – ostrze krytyki skierowane w stronę afrykańskiej wersji homofobii, mającej swe źródło nie tylko w tradycji i religii, ale także w spuściźnie kolonialnej – konserwatywnym prawodawstwie odziedziczonym po Brytyjczykach.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.