Jakie przemyślenie po ostatnim odcinku piątego sezonu?
Z jednej strony fajnie, że zakończyli historię, z drugiej szkoda, że nie pokazali śmierci Maxa itp. Jakby trochę nie mieli pomysłu jak to skończyć.
Pomysł z córką na zakończenie może i fajny ale trochę szkoda wątku Maxa i Elizabeth, niby było między nimi tak dobrze a ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Ale to nie było takie jednoznaczne, że on zmarł. Córka opowiada o nim w czasie przeszłym, ale w kontekście jego pracy w tym szpitalu wiele lat wcześniej. Teoretycznie mówi o jego ostatnim dniu ojca, ale to nadal było w kontekście jego pracy tam. Ale może ja to błędnie interpretuję.
Natomiast, odpowiadając na Twoje pytanie, mam wrażenie, że w ostatnim sezonie stracono już resztki pasji, emocji począwszy od scenariusza, skończywszy na grze aktorskiej. Nawet ta relacja Maxa z Elizabeth była taka jakaś miałka, trochę infantylna. Poprzednio, np.z Helen, było widać te rozwijające się uczucia między nimi. Obejrzałam całość, ale często przewijałam.
Miałam to samo, zdecydowanie słabszy sezon, mało domknięty jak dla mnie :( Ale końcówkę interpretuje podobnie, tak naprawdę nie wiemy co było dalej, ile Max żył i z kim...
To jakiś absurd jak oni to skończyli. Już kilka dni temu go obejrzałam ale nie mogę tego przeżyć jak mogli tak bezpłciowo, zakończyć ten serial. Najlepiej jakby ten odcinek w ogóle nie powstał...
jej mam dokładnie takie same odczucia! Wczoraj obejrzałam ostatni odcinek i czuję się mega dziwnie, tak jakby to zakończenie było z tyłka strony.. Nagle Max odchodzi, nagle Elizabeth przejmuje szpital- w sumie niewiadomo, czy już się rozstali, czy co się wydarzyło. Na przemowie Luna siedziała jej na kolanach, a później Max odchodzi ze szpitala tylko z córką. Też nie mogę tego przetrawić..
Chyba żadna końcówka serialu mnie tak nie poirytowała... Dalej nie mogę tego zaakceptować i przetrawić... Szkoda, na prawdę szkoda.
Powiedziała o jego ostatnim dniu jako dyrektor medyczny, nie o świecie syren. A wyjechał do Genewy do pracy.