Namówili mnie, chyba szczerze. Wytrzymałem dwa odcinki i teraz mam dylemat. Podejrzewać perfidię czy głupotę u namawiających? Sam nie wiem, co gorsze. Scenariusz napisał podniecony oglądaniem zagranicznych seriali gimnazjalista. Nic się nie trzyma kupy, bo nawet kupy nie widać. Prawdopodobnie na skutek tego podniecenia. W tym wypadku klasyczną dla "polskiego filmu" lat ostatnich, ścieżkę dźwiękową (wszyscy gadają, jakby mieli gęby pełne ziemniaków lub trzymali głowy w sedesie) można nawet uznać za rodzaj podświadomej(?) ochrony widzów. Brak możliwości zrozumienia jednej piątej tekstu, złożonego w większości z "ku..w" wymieszanych z pustosłowiem lub pretensjonalną elokwencją, która prawdopodobnie ma być - wedle autorów - wypełnieniem erudycyjnych marzeń "słoików", to chyba jedyny walor tego dzieła. Vincent D'Onofrio mógłby umrzeć ze śmiechu lub pozwać Frycza do sądu za próbę ośmieszenia jego naprawdę wielkiej roli w "Daredevil". Do wyboru. "Główny bohater" (podobno jakiś polski raper), o twarzy Hannibala Lectera barów mlecznych, recytuje tekst tak monotonnym i bełkotliwym głosem, że chyba scenarzysta powinien mu napisać rolę niemowy. "Akcji" starcza na 20 minut odcinka. Zamiast niej mamy festiwal psychopatycznej przemocy "dla koneserów". I tak dalej. W porównaniu do tego czegoś nawet propagandowy Kloss to popis warsztatowej sprawności.