Siedzą na pustkowiu dwie skały. Otoczone przez majestatyczny krajobraz świata, w którym nie rozwinęło się życie, prowadzą konwersację na tematy egzystencjalne, a po chwili zaczynają radośnie staczać się ze skarpy. Zero zasad, like a rolling stone! Właśnie tak
Dan Kwan i
Daniel Scheinert podchodzą do prowadzenia filmowej narracji. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule dostajemy wszystko, wszędzie i naraz – reżyserski duet sięga do wywodzącej się z fizyki kwantowej rozszerzonej teorii strun, by następnie rzucić nas w sam środek najbardziej odjechanego multiwersum ostatnich lat (a zapewne także zbliżających się miesięcy).
Wyobraźcie sobie, że każda decyzja, jaką podejmujecie, skutkuje powstaniem równoległej rzeczywistości, w której Wasze życie toczy się innym torem. Evelyn (
Michelle Yeoh) ma na tym polu spore doświadczenie. Żadna z rozwijanych (i szybko porzucanych) przez nią pasji nie doprowadziła do rewolucji w jej egzystencji. Sukcesy jej bliźniaczek z alternatywnych uniwersów odbijają się za to echem w postaci faktur lądujących na biurku funkcjonariuszki Urzędu Skarbowego. Surowa, acz zdolna do ludzkich odruchów Deidre (
Jamie Lee Curtis) daje bohaterce ostatnią szansę na uporządkowanie inwentarza. Nieoczekiwanie Evelyn będzie musiała zmierzyć się z siłami znacznie bardziej potężnymi i mrocznymi niż skarbówka. Stawką w tej walce będą losy całego systemu funkcjonujących obok siebie wszechświatów, zaś orężem – pasmo porażek i zaprzepaszczonych szans.
Mówiąc językiem coachingu, Evelyn, którą poznajemy na początku filmu, jest najgorszą wersją siebie. Podczas gdy jej odpowiedniczki z równoległych światów są oklaskiwanymi aktorkami i piosenkarkami, znają kung-fu lub mogą pochwalić się większą niż u przeciętnego człowieka pojemnością płuc, ona prowadzi podupadającą pralnię i próbuje utrzymać się na powierzchni. Stojąc w rozkroku pomiędzy potrzebami zbuntowanej córki (
Stephanie Hsu) a oczekiwaniami konserwatywnego ojca (
James Hong), nie zauważa nawet, kiedy mąż (
Ke Huy Quan) podsuwa jej dokumenty rozwodowe. Paradoksalnie to nie ona, lecz jej najlepsza wersja – genialna fizyczka słynąca z opracowania systemu komunikacji z alternatywnymi światami – popełnia największy błąd. Śrubując wymagania wobec latorośli, stwarza potwora. Przeciążona treningiem Joy zmienia się w cyniczną i zdemoralizowaną Jobu Tupaki – niszczycielkę światów niosącą śmierć, by ulżyć swojemu cierpieniu.
Być może przepracowywanie nieporozumień między matką a córką nie jest zbyt odkrywcze, ale sposób, w jaki Kwan i Scheinert serwują nam tę historię, zasługuje na najwyższe uznanie. Stojący za kamerą duet jak z rękawa sypie zadziwiającymi pomysłami. Materią, z której tworzą alternatywne światy, często są kinofilskie odniesienia. W jednej chwili robią sobie jaja ze słynnej sekwencji z "
2001: Odysei kosmicznej", by w następnej uderzyć w melancholijne tony rodem ze "
Spragnionych miłości" i nonszalancko przeskoczyć do "
Ratatuja" (tylko że z szopem). Wszelkie pochwały należą się
Michelle Yeoh. Ekranowa Evelyn nawet na mgnienie nie traci rezonu. Bez zająknięcia przechodzi od zmęczonej życiem matki i żony do nieustraszonej wojowniczki – nieistotne, czy wywija przy tym narzędziami kuchni Teppanyaki czy jako gwiazda wuxia (co za sympatyczne odniesienie do CV odtwórczyni głównej roli!) błyszczy w trakcie uroczystej premiery swojego filmu.
Ewolucję protagonistki symbolicznie odzwierciedlają ubrania noszone przez "wyjściową" Evelyn – od utrzymanych w zgaszonej kolorystyce kamizelki i koszuli w łączkę w pierwszym akcie do krwistoczerwonego kardiganu przyozdobionego słowem "PUNK" w finale. Prawdziwą petardą są jednak stylizacje
Stephanie Hsu jako Jobu Tupaki. Odpowiedzialna za kostiumy
Shirley Kurata kreuje charakter postaci za pomocą ekstrawaganckich, barokowo zdobionych strojów żywcem wyjętych z szafy ekscentrycznej gwiazdy pop. Ich obfitość oddaje zarówno potęgę, jak i zagubienie młodej bohaterki usiłującej pogodzić własną tożsamość z tradycyjnymi oczekiwaniami ze strony rodziny. Wirtuozeria, z jaką
Kurata komponuje te zestawy, nie powinna nikogo dziwić, biorąc pod uwagę jej współpracę z
Billie Eilish. Wprawdzie tuż po rozdaniu nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nikt nie myśli o przyszłorocznych nominacjach, kostiumografka może być jednak czarnym koniem w wyścigu po Oscara.
Choć nie lubię kulinarnych metafor, w tym przypadku trudno o coś bardziej trafnego. "
Wszystko wszędzie naraz" jest jak smakowity bajgiel okraszony wszystkim, czego dusza zapragnie.
Kwan i
Scheinert z właściwą sobie dezynwolturą, jakby od niechcenia, wprowadzają kolejne wątki. I choć wydaje się, że nie sposób połączyć tego wszystkiego w spójną całość, reżyserskie fikołki i akrobacje za każdym razem kończą się pełnym gracji lądowaniem. Ale nikogo nie powinno to dziwić. W końcu mamy do czynienia z ludźmi, którzy znalazłszy się w obliczu sławy, splendoru i wielkich pieniędzy, jakie oferuje Disney, wejrzeli w swoje wewnętrzne potrzeby, a następnie powiedzieli: "nie". Jeśli uważacie, że rezygnacja z udziału w rozwoju MCU jest życiowym błędem twórców "
Człowieka scyzoryka", pamiętajcie: gdzieś tam istnieje świat, w którym duet
Kwan &
Scheinert stanął za sterami "
Lokiego". Zła wiadomość jest taka, że funkcjonuje on poza granicami naszego postrzegania.