Wszystkich widzów chciałbym zachęcić, by spojrzeli na ten film dużo bardziej krytycznie, bo skala talentu młodego reżysera naprawdę czyni go tego wartym. La La Land to film z krwi i kości, przy
Damien Chazelle ma 31 lat i zrobił trzy pełnometrażowe filmy. Wynik sam w sobie może niepowalający, bo np. taki Xavier Dolan ma 27 i zrobił w tym czasie 6 takich filmów. Różnica, która w tym przypadku jest jednak warta zauważenia, polega na tym, że, już pomijając Dolanowską pracowitość i talent absolutnie bez precedensu w świadku filmowym, robi on niszowe autorskie kino hipstersko-młodzieżowe, z zaznaczeniem, że przymiotnik "młodzieżowy" nie ma w tym wypadku pejoratywnego charakteru. Chazelle natomiast, choć również jest reżyserem ponadprzeciętnie zdolnym, ogniskuje swoje zainteresowanie na projektach, które, choć z pozoru niezależne, mają jednak zwracać uwagę widza na znacznie szerszą skalę. Tym sposobem, tutaj zacytuję krytyka Łukasza Muszyńskiego: "Choć nakręcił zaledwie trzy filmy, drugi z nich już jest uważany za klasyk, zaś trzeci za chwilę nim będzie", w mniemaniu krytyków i masowej widowni otrzymujemy młodego specjalistę od klasyków i (pewnie już za chwilę) arcydzieł.
W tym miejscu chciałbym postawić kropkę wyraźniejszą niż pozostałe, bowiem w moim mniemaniu ten młody zdolny reżyser nie zasługuje na to, by tak bardzo bezrefleksyjnie podchodzić do jego "klasyków" i "arcydzieł", mianując go tym samym kolejnym hollywoodzkim pupilem szerokiej widowni, jak wcześniej stało się to m.in. z Davidem Fincherem czy Christopherem Nolanem. Cysterny lukru i zachwytu wylewane z zewsząd na jego najnowszy film, że przytoczę tylko kilka "mieszanka, ale ..... tak doskonała, ze i Wedel nie podskoczy", "Każda piosenka mogłaby walczyć o Oskara, jestem pewien, że Chazelle dostanie przynajmniej dwa za ten film", w tym mój ulubiony "Nigdy wcześniej 'umrę, jak nie zobaczę' aż tak do mnie nie pasowało", zupełnie utopiły jego wszelkie wady i zalety. Podczas kiedy widzowie i krytyka stawiają filmowi pomnik arcydzieła, spiż i brąz zalewają jego wszystkie właściwości. W tym miejscu kończy się krytyka i zaczyna, tak lubiane przez widzów mitotwórstwo.
Żeby uczynić moją kropkę bardziej uzasadnianą niż tylko powód do powzięcia stwierdzenia, chciałbym poniżej przedstawić numerycznie plusy i minusy tego, skądinąd udanego w mojej opinii filmu. Na jej potwierdzenie zacznę od jego najmocniejszych stron. 1. Główna rola żeńska zagrana przez Emmę Stone może nie jest najmocniejszym punktem całego widowiska, ale z pewnością warto ją zauważyć. Aktorka o chyba największych oczach w Hollywood, z racji na swoje warunki fizyczne, długo musiała czekać na naprawdę "poważną" rolę w zauważalnym filmie. Błąkając się po Supersamcach, Króliczkach i Łatwych dziewczynach trafiła w końcu do obsady Papierowego bohatera i Służących, które przeniosły jej karierę na wyższy poziom. Z czasem stała się ulubioną aktorką Woody’ego Allena, który, jak wiemy, zmienia swoje muzy co kilka lat. W okrzyczanym Birdmanie jej rola była jeszcze, w porównaniu do ekranowych partnerów, nieco na doczepkę, ale tym samym udało się jej zagrać w filmie naprawdę głośnym i docenionym. La La Land to film, który prawdopodobnie w jej karierze wymagał od niej najwięcej, tym bardziej należy docenić, że nauczyła się nieźle tańczyć i bardzo przekonująco wypadła w psychologicznych konfrontacjach z ekranowym partnerem. Inna sprawa, że rola Mii jest po prostu pełniej napisana (ma jakiś dom, rodziców, w ogóle tożsamość) niż rola jej partnera i to ona bardziej wydaje się być osią akcji, więc nic dziwnego, że wypada w niej bardziej sugestywnie. 2. Jest w La La Land kilka scen, które wybijają go na pozycję filmu nieco poważniejszego i ambitniejszego niż tylko pospolity zręcznie nakręcony w wizualnym przepychu musical. W pierwszej kolejności chciałem wspomnieć o scenie rozmowy głównego bohatera, Sebastiana z kolegą Keithem, w której stary kumpel mówi mu, że jeśli jazz ma być wciąż żywy, to trzeba go modernizować, że wszyscy obecni klasycy jazzu, są nimi dlatego, że go w swoim czasie zmodernizowali. Ta rozmowa, przywoływana przez krytyków, z racji na naturalne odniesienia do kontekstu samego filmu, Chazelle wszak podobno ma być takim modernistą w stosunku do musicalu, sugestywnie uprawdopodabnia przemianę głównego bohatera, który tym samym postanawia skorzystać z szansy, jaką dał mu los. Druga scena, na którą chciałem zwrócić uwagę, rozgrywa się podczas koncertu kapeli Sebastiana i Keitha. Publiczność jest zachwycona, muzycy są zachwyceni, powściągliwy do tej pory Sebastian wydaje się ukontentowany atmosferą, tylko Mia, wytrwale przeciskająca się między rozbawionym tłumem, zupełnie nie wie co o tej przemianie swojego partnera myśleć. Jej zmieszanie, jakaś absolutna ambiwalencja, którą odmalowała na swojej twarzy Stone, chyba zaważyły na docenieniu przeze mnie jej roli dużo bardziej, niż gdybym tej sceny nie zobaczył. 3. Na uwagę z pewnością zasługuje scena otwierająca film, która jest swoistą wizytówką musicalu zapożyczoną z lat 50. czy 60., czyli czasów formowania się klasyki tego gatunku. Wprowadzenie pary głównych bohaterów, które się tym samym dokonuje, śmiało mogłoby pełnić rolę teledysku na miarę chociażby Happy Pharrella Williamsa. O ile jednak ta gatunkowa klisza jest czymś absolutnie na miejscu w ramach przyjętej konwencji, o tyle pesymistyczna w wymowie efektownie zmontowana końcówka filmu, ma już swoje korzenie we współczesnym kinie postmodernistycznym, od Noé przez Aronofsky’go do Tarantino, co sprawia, że w tej perspektywie Chazelle zaczął być podejrzewany o ambicje modernizowania nieco zwietrzałego gatunku filmowego. 4. W konsekwencji na zauważenie i docenienie zasługuje ostateczna wymowa filmu, która nadaje mu bardziej realistycznego rysu, każe potraktować wątpliwości bohaterów bardziej serio, tym samym zbliżając ich do rzeczywistości, w której, jak wiadomo, inaczej niż w filmie, nie wszystko zawsze kończy się happy endem. Tę ambicję reżysera doceniam najbardziej, bowiem robienie filmów jako zręcznych prezentacji danego gatunku, absolutnie zgodnych z jego wszystkimi regułami, uważam za pewien oderwany od życia kinofilski obyczaj, niezdolny do wykraczania poza ekranową rzeczywistość, którego początek i kres wyznaczają zawsze początek i koniec filmu.
Dzieło Chazelle, oprócz naprawdę znaczącej listy rzeczy, które mu wyszły, prezentuje jednak pewną ilość dość znaczących niedostatków, niepozwalających mi, abstrahując od doświadczenia reżysera, wznosić okrzyków zachwytu nad jego kunsztem. 1. Ryan Gosling. Nie mam przekonania, wszak pewne doświadczenia są i pewnie nadal pozostaną mi obce, że, jak głosi internetowa rzeczywistość, są to te dwa słowa, które pozwalają rozebrać każdą kobietę. Niemniej potencjał tego androgenowego potwora doceniam. Ma on w sobie tę fundamentalną zaletę każdego znaczącego aktora jak istnienie ekranowe. Ma ją też Tom Hanks czy Leonardo DiCaprio; nie muszą nic mówić, silić się na żadne gesty, wystarczy, że się pojawiają na ekranie, firmując swoją twarzą ekranowe wydarzenia i już wiadomo z jaką firmą mamy do czynienia. Problem Goslinga polega jednak na tym, że w przeciwieństwie do swoich wielkich kolegów, zdolnych do rozmaitych przeobrażeń, on cały czas gra jedną postać - siebie. Właściwie prawie każdy bohater grany przez niego w jakimkolwiek filmie od jakiegoś 2010 roku mógłby się w fabule nazywać Ryan Gosling. Swoje najlepsze role zagrał na samym początku kariery, kiedy jego wizerunek nie uległ jeszcze całkowitemu zgoslingowaniu. Takie filmy jak Fanatyk, Szkolny chwyt, Słaby punkt, Miłość Larsa czy niezwykle popularny Pamiętnik pozwalały sądzić, że Gosling to młody zdolny szpenio do wszystkiego. Stało się jednak inaczej. Kimkolwiek jednak Gosling miał być, a kimkolwiek został, warto pochylić się nad słusznością jego wyboru do tego filmu. Z jednej strony wydawać by się mogło, że stworzona w scenariuszu postać raczej małomównego zbuntowanego artysty jest tym modelem bohatera, w którego garnitur postać Ryana Goslinga pasuje idealnie. Istnieje jednak inny, niedający się przemilczeć aspekt sprawy. To jest musical, jakkolwiek odświeżony formalnie, ale jednak ciągle musical, a zarówno Ryan Gosling aktor jak i Ryan Gosling bohater, co zapewne dla wielu mężczyzn całkiem pocieszające, nie potrafi tańczyć. Oczywiście nie chciałbym być źle zrozumiany, prawdopodobnie zrzucony w nocy w sam środek wesela w Porębie czy studniówki w Salwinie zostałby niekwestionowanym królem parkietu. Gosling po prostu nie potrafi tańczyć na tyle dobrze, by przekonująco zagrać w musicalu (żeby nie szukać w dalekiej przeszłości, np. Hugh Jackman potrafi). To proste spostrzeżenie każe mi podejrzewać, że reżyser tego filmu jest także sprawnym kunktatorem. Z jednej strony wiedział, że rola jest napisana na tyle niewyraźnie (trzeba po prostu jasno zaznaczyć - słabo), iż uda się w nią wpasować "znoszącego złote jajka" Goslinga aktora, z drugiej natomiast, wierzył w swoje umiejętności na tyle mocno, że był pewien, iż wszelkie jego niedostatki uda mu się skutecznie ukryć. I trzeba przyznać, że się nie przeliczył. Pytanie tylko, czy to tłumaczy jego podejście do sprawy?
2. I tu jest chyba pogrzebany jeden z moich największych zarzutów. Film Chazelle jest pełen stylistycznego przepychu. Stone ma w nim na sobie niezliczoną liczbę sukieneczek, spódniczek, sweterków czy komplecików, we wszystkich wygląda przepięknie. Gosling garniturów ma nieco mniej, ale żaden nie odstaje choćby na centymetr, nawet gdy w jednej ze scen występuje przebrany za sympatycznego palanta grającego dla pieniędzy po przyjęciach poniżej swoich ambicji, wygląda stylowo i przemyślanie. Do tego, ze wszystkich stylistyk minionych 60 lat wybrano wszystko, co najładniejsze - samochody z lat 60., spódniczki z 70. i smartfony, co sprawia, że film można niby osadzić we współczesności, ale jest ona zredukowana właściwie do absolutnego minimum, będąc w znaczącej większości wielką reminiscencją wszystkiego, co najlepsze i obecnie najbardziej cenione w kulturze ostatnich kilkudziesięciu lat. Tym samym dostajemy swoisty The Best Of najfajniejszych ciuchów, samochodów i wnętrz, w których brylują najbardziej lubiani i pożądani współcześni aktorzy. Ten świat na poziomie konstrukcji wizualnej stanowi swoistą kontaminację kolorowych magazynów, tumblrowych powidoczków i barwnych wyobrażeń ekstatycznych licealistek o ciekawym życiu. Nie jest to oczywiście konstrukcja, która sama w sobie jest jakoś specjalnie godna potępienia. Chodzi po prostu o to, że jakkolwiek wielkich umiejętności do łączenia ze sobą wizualnych fajerwerków Chazelle by nie posiadał, to z jego filmu wylewa się tak wielki estetyczny i konwencjonalny przepych, jakby młody reżyser chciał zrobić największy i najpiękniejszy film świata. Ta pretensja reżyserskiego nadmiaru przeszkadza mi chyba najbardziej, wszak do tej pory uważano, że powtórzę za Zygmuntem Kałużyńskim, iż reżyseria filmowa to umiejętność destylacji.
3. Ostatni zarzut dotyczy czegoś absolutnie standardowego w obecnych czasach dla Hollywood, gdzie filmy produkuje się przede wszystkim szybko, oraz dla młodych autorów, którzy często wierzą, iż odpowiednio zaangażowane kino będą mogli tworzyć tylko wtedy, gdy sami napiszą do niego scenariusz. To słuszna wiara, ale nie zawsze się sprawdza. Tę najsłabszą stronę młodego reżysera widać już niezwykle docenionym Whiplash. Film ma niespotykanie skondensowaną warstwę emocjonalną wtłoczoną w schemat mistrz uczeń, których pojedynek na małej przestrzeni wprowadza widzów w hipnotyczny trans. Jeśli dorzucimy do tego J.K. Simmonsa, który jest firmą niewymagającą żadnych przypisów oraz wizualne żonglerki reżysera, to otrzymujemy koktajl filmowy, który topi scenariusz w sposób zupełnie niezauważalny. To jest chyba jedna z najważniejszych cech tego reżysera, umiejętność niepostrzeżonego rozpuszczania scenariusza w nadmiarze różnego rodzaju efektów formalnych, w wyniku czego trudno powiedzieć, że w jego filmach nic się nie dzieje, nawet jeśli w warstwie fabularnej faktycznie dzieje się niewiele. Taki był Whiplash i taki jest La La Land. Jeden i drugi to pociąg odjeżdżający z wielką prędkością, która sama w sobie ma przysporzyć wielu emocjonalnych wrażeń. Odarty z tej właściwości szkielet fabularny filmu Chazelle, prezentuje się niebywale skromnie. Próżno szukać w nim przekonujących psychologicznych motywacji do następujących później działań. Wiele rzeczy dzieje się samo, np. tak ważny etap w życiu każdej pary, jak zamieszkanie razem, jest w La La Land zupełnie niezaakcentowane, nie wiemy też, dlaczego finał filmu jest taki, jaki jest, co się zdarzyło na przestrzeni pięciu lat. Mamy dziurę czasową, z którą scenariusz nie ma ambicji sobie w żaden sposób poradzić.
Kończąc chciałem podkreślić, że mimo zachowawczego tonu, uważam La La Land za musical naprawdę udany, wszak dałem radę wskazać więcej jego plusów niż minusów, nawet jeśli to tylko zabieg formalny. Wszystkich widzów chciałbym zachęcić, by spojrzeli na ten film dużo bardziej krytycznie, bo skala talentu młodego reżysera naprawdę czyni go tego wartym. Nie chciałbym, żeby teraz czy w przyszłości jego film dostał łatkę wystawowego "nieludzkiego" arcydzieła, którą kiedyś przypięto Przeminęło z wiatrem czy znakomitemu Titanicowi. La La Land to film z krwi i kości, przy tym zastrzeżeniu, że choć krew ma doskonałą, to jego szkielet jeszcze wyraźnie trzeszczy pod jej naporem. Jeśli Chazelle wzmocni fabularne kości, jego kolejny film ma szansę na prawdziwie długie kinematograficzne życie.
Pisząc ten długi filmowy wywód, cały czas z tyłu głowy miałem pytanie, jakiego życzyłbym mu kolejnego filmu. Z pomocą przyszedł mi gdzieś przeczytany cytat księdza Jan Kaczkowskiego, który, cytując znajomego proboszcza, napisał "Świetne kazanie musi mieć trzy elementy: porywający wstęp, jeszcze bardziej porywające zakończenie i jak najmniej pomiędzy nimi". Reżyser w swoim najnowszym dziele świetnie przeniósł tę maksymę na grunt filmowy. Postawiłbym jednak przed nim kolejne wyzwanie. Niech nakręci film o pięcioletnim okresie w życiu Mii i Sebastiana, pominiętym w La La Land. Widz będzie znał już początek i koniec tej historii, a reżyser udowodni, że jako scenarzysta naprawdę wie, co się wtedy wydarzyło.