Oto nadszedł dzień, w którym saga została ukończona, a oczy nasze już nigdy nie ujrzą na srebrnym ekranie losów klanu Skywalkerów. Nikt nie usłyszy również najbardziej przejmującego głosu w
Oto nadszedł dzień, w którym saga została ukończona, a oczy nasze już nigdy nie ujrzą na srebrnym ekranie losów klanu Skywalkerów. Nikt nie usłyszy również najbardziej przejmującego głosu w historii kina - oddechu Dartha Vadera. Smutek ogarnia nas się sam przez się. Nawet mnie, który magię gwiezdnej sagi odkrył bardzo niedawno, bo w tym roku. Jednak tak krótki okres wystarczył, aby zawładnęła ona mną całkowicie. Ale - zacznijmy od początku. W całej Republice trwa Wojna Klonów. Nie skończy się tak długo, jak długo Jedi nie schwytają przywódców separatystów: hrabiego Dooku i generała Grievousa. Tropią ich mistrz i uczeń, czyli Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker. Tymczasem kanclerz Palpatine z każdą chwilą zdobywa coraz większe przywileje w rządzeniu Republiką. Rada Jedi na czele z mistrzem Yodą, wyczuwa, że spisek wkradł się w najwyższe szczeble senatu. Jednak prawdziwa walka dopiero się zaczyna, bo w "Zemście Sithów" tylko nieliczni są po tej stronie, po której widzowi wydaje się, że być powinni. Bo przecież ciemna strona mocy nie śpi... Zanim wszedłem na salę kinową, strasznie się denerwowałem. Dawno nie czułem przed obejrzeniem jakiegoś filmu takiego dreszczyku emocji. Choć znałem wiele szczegółów fabuły, to tak naprawdę interesowała mnie każda minuta widowiska, w której dowiem się, jak zostanie wykorzystany niezwykły potencjał tej historii. To właśnie "Zemsta Sithów" wszystko wyjaśnia - prawie każdą wątpliwość... Owe nerwy szybko nie ustąpiły. Wiele jeszcze cennych filmowych sekund upłynęło, zanim mój oddech stał się głęboki i równomierny. Początkowy nastrój próbowało rozładować kilka zabawnych dialogów i sytuacji, ale ja nie na to czekałem, nie na to przygotowywałem się wiele godzin. Wiedziałem, że przeznaczeniem tego filmu jest być mrocznym, dramatycznym widowiskiem, z wulkanem emocji i lawą uczuć. Co prawda długo dane było mi czekać na cudowną wieczorną ucztę dla zmysłów, ale wreszcie nadeszła. Nastały piękne minuty, gdzie żadnej klatce - moim zdaniem - niczego nie brakowało. Scena za sceną okazywała się istnym cudem realizatorskim, pełnym napięcia i mocy przekazu. A moc, która ma być z nami, zaczęła intensywnie na mnie oddziaływać od pojedynku generała Grievousa z Obi-Wanem Kenobim. Później kolejna konfrontacja - i dalej, dalej - lokomotywa zaczynała pędzić. Takich walk, takich postaci-herosów jest o wiele więcej i każda ma swój mroczny urok. Ciekawie zapowiadała się również charakterystyka psychologiczna postaci, którą jednak George Lucas niestety nie do końca wykorzystał. Choć wiadomo, co reżyser chciał pokazać i jakie uczucia targają bohaterami, to jednak są to tylko nasze domysły, a aktorom brakuje charyzmy, by było to tak oczywiste, żeby móc się tym nie przejmować, oglądając film. Głównie zaszwankowało to w scenach bez fajerwerków, gdzie miecz świetlny zastępowały słowa, a zaangażowanie w walce - uczucia, które powinny wyraźnie odmalować się na każdej z twarzy. Najgorzej w takich scenach wypadła Natalie Portman, która dobrze zagrała właściwe tylko przez kilka minut. Chyba Lucas nie umie pokierować tą świetną aktorką (potwierdzają to występy w epizodach I i II), a wystarczy przypomnieć sobie kreację Natalie w "Bliżej", gdzie była rewelacyjna, warta zarówno Złotego Globu, jak i Oscara. Trochę lepiej udało się Haydenowi Christensenowi, choć w niektórych momentach jego niezmienny wyraz twarzy wołał o pomstę do nieba. Brakowało mi również emocji w roli Lorda Sidiousa, który przecież jako Sith powinien mieć w sobie zarówno furię, strach, jak i nienawiść - troszkę tego wszystkiego było za mało, choć tutaj akurat jestem w stanie w ostateczności przyznać rację Lucasowi i temu, co wymyślił, gdyż Palapatine od początku był w tej całej gwiezdnej "grze" najbardziej chytrym i dwulicowym graczem. A odtwórca roli Sidiousa - Ian McDiarmid - jest jednym z lepszych aktorskich ogniw. Za to moje zarzuty nie tyczą się postaci mistrza Yody, Obi-Wana Kenobiego (Ewan McGregor) oraz mistrza Windu (Samuel L. Jackson). Wszyscy ci bohaterowie grani byli przez świetnych aktorów. Najlepszy jest zdecydowanie Ewan McGregor. Jego Obi-Wan w "Zemście Sithów" przewyższa czasami nawet niedościgniony pierwowzór z klasycznej trylogii - Aleca Guinnessa. Nie byłbym jednak sobą, nie krytykując jeszcze jednej bardzo ważnej sceny z "Zemsty Sithów". Myślę tu o "rozkazie 66". Zabicie Jedi było bardzo nienaturalne, pozbawione wszelkich emocji, uratowane zostało chyba tylko dzięki muzyce Johna Williamsa, która w ogóle króluje w każdej chwili filmu. Co do nowych postaci, to zafascynował mnie blaszak Grievous. Postać interesująca wizualnie, moim zdaniem kryjąca jakąś mroczną tajemnicę, której niestety nie mamy możliwości poznać. Mamy jednak okazję obejrzeć wreszcie całą historię najsłynniejszego kinowego czarnego bohatera - Dartha Vadera. Teraz już nie jest postacią jedynie złą z "ociupinką" dobra w sercu, lecz bohaterem tragicznym, jak z Szekspira lub Sofoklesa, bo w końcu wiele w podwójnym życiu ojca Luke Skywalkera można dopatrzeć się podobieństw do Kreona, Romea czy Klaudiusza. Sama przemiana z Anakina w Dartha Vadera jest pełna cudownej symboliki, czułem, jak przez moje całe ciało przeszedł dreszcz, gdy ostateczna klamra zapięła vaderowską maskę. "Gwiezdne Wojny" nie zawodzą od strony wizualnej, powiem więcej - są bezsprzecznie najlepszym technicznie epizodem. Nie ma już wręcz rysunkowej słodyczy krajobrazów z "Mrocznego widma" i "Ataku klonów", jest tylko kawał dobrych i ciekawie obmyślanych przez ludzi Lucasa plenerów. Również powietrzne wojny nigdy nie wyglądały tak dobrze, jak w "Zemście Sithów". Szczególnie interesująca jest początkowa bitwa, gdzie ogrom przeplata się z kameralnością różnorodnych walk. Przede wszystkich warto zwrócić uwagę na miejsce, gdzie ginie Anakin Skywalker i jako istne "nic" dojrzewa do tego, by stać się wszechmocnym Darthem Vaderem. Nareszcie dobre w "Gwiezdnych Wojnach" są również zdjęcia, na które dotąd bardzo narzekałem, ujednolicono ich stylistykę i wkroczył do nich pewien artyzm. Wiele w "Zemście Sithów" zdziałała też muzyka Johna Williamsa. Umiejętnie podgrzewała atmosferę do stu stopni, a wtedy nasze spojówki w stanie wrzenia puszczały parę słonych kropli. Myślę, że Williamsowi udało prześcignąć się swoje dokonania z wszystkich dotychczasowych epizodów i bez dwóch zdań zasłużył sobie w ten sposób na (kolejną) nominację do przyszłorocznego Oscara. Trzecia część gwiezdnej sagi okazała się skutecznym powrotem do klasycznej trylogii, powiem więcej - w moim mniemaniu to najlepszy epizod. Było w nim wszystko to, co w kinie lubię najbardziej: ogrom dramatycznych scen, epicki rozmach i przyjemność oglądania. Każdy powinien być zachwycony, a przynajmniej zadowolony. W ostatecznym rozrachunku można jakoś wybaczyć drętwe dialogi, sztuczność wątku miłosnego i inne grzeszki Lucasa, w końcu: "The saga is completed!", więc nie wybrzydzajmy i cieszmy się ostatnimi chwilami z naszymi ekranowymi bohaterami...