Życia krąg albo wieczne koło popkultury. Franczyza się rodzi, dojrzewa, przekwita i umiera. A potem rodzi się ponownie, by znów wejść w dorosłość i zamienić się w proch. "Furiosa: Saga Mad Max" jest zamaszystą relacją z drugiej młodości kina o chromowanych zębach, silnikach V8 oraz napełniających płuca spalinach, a także świadectwem Bóg wie której młodości reżysera George'a Millera. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że buchająca ogniem i ociekająca smarem maszyna zaczyna jechać na oparach.
W przeciwieństwie do "jesiennych" dzieł wielu mistrzów współczesnego kina, powrót Millera do klasyki postapokaliptycznych narracji nie był ufundowany wyłącznie na nostalgii. Reżyser o tak dziwnej filmografii, że zmieściło w niej pięć części "Mad Maxa", "Czarownice z Eastwick", sequel "Babe – świnki z klasą" oraz animacja "Happy Feet. Tupot małych stóp", nie odpalił silników tylko po to, by zdyskontować pokoleniowy sentyment. Chciał rozruszać atomy w skostniałym kinie akcji; przypomnieć nam, że sednem tegoż gatunku wciąż są ruch, materia, fizyka obiektów, ciało uderzające o ubity piasek, metal trący o metal. "Furiosa" podąża wyznaczoną przez niego "drogą gniewu", lecz równocześnie rozwija mitologię świata po nuklearnej zagładzie. To film znaczenie większy – nie tylko z powodu dwuipółgodzinnego metrażu, ale także w zakresie tematycznych poszukiwań, w skali barokowej wizji oraz w spektrum stylistycznych rozwiązań. Na dobre i na złe.
Znamy doskonale ten rodzaj strategii artystycznej i związanego z nią ryzyka. "Powrót Batmana" Tima Burtona, "Matrix: Reaktywacja" rodzeństwa Wachowskich, gra wideo "Doom: Eternal" studia id Software… Wszystko to tytuły z cyklu "naturalna kolej rzeczy"; przetrącone arcydzieła, w których pierwotną czystość konceptu złożono na ołtarzu tzw. worldbuildingu. W "Furiosie" zmianę sugeruje już sama struktura – utwór podzielono na rozdziały o pretensjonalnych tytułach, narracyjną ramą jest starotestamentowy moralitet, a kodem estetycznym – biblijna ikonografia. Bohaterka, która kiedyś zmieni się w bezwzględną twardzielkę na usługach lokalnego watażki, na razie jest bezwolną, uprowadzoną przez maruderów dziewczynką. Nikczemny Immortan Joe – w poprzednim filmie personifikacja totalitarnej opresji – to póki co jeden z graczy w krwawej rozgrywce o władzę na Pustkowiach. "Na drodze gniewu" miało prosty wektor: jazda na południe, powrót na północ, a po drodze rozwałka, wszystko na szóstym biegu. "Furiosa" oddycha zmianą lokacji, tempa, stawki. Tamten film rozgrywał się w ciągu kilku dni. Akcje tego obejmuje piętnaście lat. I tak dalej, w ten deseń.
Jeśli nie domyślacie się jeszcze, co z tego wszystkiego wynika, to zdradzę, że podobne fabularne rozdanie nie klei się za dobrze z akcją. Nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że stan gry między tekturowymi postaciami jest dla Millera ważniejszy niż mnożenie kinetycznych atrakcji. Coś jest jednak na rzeczy, skoro w trakcie seansu potrafi dopaść nuda. Przestrzeń w filmach z kultowej serii ma szczególne znaczenie. Jest esencjonalna dla narracji w sensie czysto użytkowym: każda kraksa, eksplozja i kaskaderski fikołek są fantastycznie wyeksponowane na tle pustynnej otchłani. W najlepszym przypadku służy psychizacji krajobrazu i oddaje stan ducha bohaterów na wojennej ścieżce lub na szlaku zemsty. W "Furiosie" tymczasem inscenizacja przesuwa surową opowieść o najniższych instynktach i odruchach bezwarunkowych w rejony kina fantasy – ujęcia ustanawiające z pustynnej Cytadeli można pomylić z wizytą w tolkienowskim Rivendell. Oczywiście, dostrzegam odwagę i bezkompromisowość w takim przesunięciu akcentów. Świat Furiosy i spółki nie jest jednak w moim przekonaniu na tyle interesujący, by narzucać widzowi tę perspektywę.
Wcielająca się w mściwą amazonkę Anya Taylor-Joy ma wystarczającą charyzmę, prezencję i technikę, by utrzeć nosa malkontentom lobbującym za cyfrowym odmłodzeniem Charlize Theron (a nawet tym, którzy lamentują na nieobecność Maxa Rockatansky'ego w filmie zatytułowanym "Mad Max") – Miller daje jej wystarczająco dużo przestrzeni, by większość gwałtownych i subtelnych emocji odegrała bez pomocy scenarzysty. Z kolei wcielający się w nemezis tytułowej bohaterki Chris Hemsworth, ze sztucznym nosem oraz ceratową peleryną imitującą jego "boskie" szaty z uniwersum Marvela, zagrywa się tak, jakby jutra miało nie być. Skala wizji imponuje, a na poziomie konceptualnym heavymetalowy surrealizm pracuje bez zarzutu. Brakuje mi jednak w filmie mocy w scenach akcji – są świetnie wymyślone, lecz ani maszyny, ani ludzie nie mają odpowiedniego ciężaru. Całość miewa dziwaczny "plastikowy" look, a cyfrowa korekcja efektów specjalnych bywa zbyt jaskrawa; późny George Miller wchodzi w klincz z wczesnym Zackiem Snyderem. Na miejscu reżysera nie ilustrowałbym też napisów końcowych fragmentami "Na drodze gniewu". Po co podsycać tęsknotę za filmem, w którym udało się niemal wszystko?
Jasne, póki silnik pracuje jak należy i żaden z cylindrów się nie krztusi, można jechać przed siebie. Jednak "Furiosa" – o ile rzeczona "saga" w ogóle doczeka się kontynuacji – to kiepski omen na przyszłość. Ostatni przystanek przed metą, za którą czeka autoparodia. Wykrzyczany w gniewie i ekscytacji okrzyk "mocniej, lepiej, więcej!" powinien być w filmie metaforą całej filozofii twórczej. Niestety, jest tylko echem na wietrze.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu