Recenzja filmu

Dom zły (2009)
Wojciech Smarzowski
Arkadiusz Jakubik
Marian Dziędziel

Polskie, głębsze bagno

Nowy film Wojciecha Smarzowskiego promowały głównie porównania do Tarantino i "Fargo". Pomimo wielu prób i wielu głosów opowiadających się za takimi zestawieniami wciąż uważam, że podobieństwa do
Nowy film Wojciecha Smarzowskiego promowały głównie porównania do Tarantino i "Fargo". Pomimo wielu prób i wielu głosów opowiadających się za takimi zestawieniami wciąż uważam, że podobieństwa do znakomitego dzieła braci Coenów są znikome, zaś wszelkie próby dostrzeżenia analogii z kinem autora "Pulp Fiction" - pozbawione sensu. Nie zmienia to faktu, że reżyser z pewnością powinien podziękować recenzentom-autorom tych komparacji za znakomitą kampanię.

Idąc do kina na film, targały mną mieszane uczucia - z jednej strony byłem pod wrażeniem brutalnego (sam autor w wywiadzie dla "Przekroju" nazywa swoją metodę "hiperrealizmem") rozprawienia się z polskimi słabostkami w odważnym "Weselu", z drugiej przywołanie nazwisk moich ulubionych twórców amerykańskich wysoko zawiesiło poprzeczkę. O ile Smarzowski wyszedł obronną ręką z pojedynku ze swoim poprzednim dziełem, o tyle można stwierdzić, że przegranymi w starciu z awangardą amerykańskiego kina wyszli krytycy.

Sama historia zaczyna się dość ciekawie i optymistycznie - wprowadzenie jest narracją prowadzoną przez głównego bohatera, zootechnika Środonia (w tej roli znakomity Arek Jakubik), który opowiada, jak z pozbawionej sensu egzystencji wybawiła go poznana na weselu (a jakże) kolegi Grażyna. Żona, będąca oczkiem w głowie Środonia niestety nagle pada bez znaku życia w kuchni, okazuje się, że umiera na wylew. Od tego momentu główny bohater stacza się po równi pochyłej, co noc zapijając się "na śmierć". W końcu postanawia jednak znaleźć sobie zajęcie, które pomogłoby jakoś w tym świecie wytrwać i znajduje pracę w PGR, gdzieś w Bieszczadach, byle dalej od wspomnień. Po drodze zatrzymuje się na gospodarstwie Dziabasów (Marian Dziędziel i Kinga Preis), gdzie zostaje podjęty z typowo polską gościnnością - wódką i zagrychą. W trakcie libacji dochodzi do pochopnie złożonych deklaracji na temat wspólnego biznesu, które stają się przyczyną tragedii. Akcja dzieje się tu w dwóch porządkach czasowych - raz widzimy sceny z feralnego wieczoru, za chwilę oglądamy dochodzenie, podczas którego oskarżony o zabicie Dziabasów Środoń prowadzi rekonstrukcję. Okazuje się, że śledztwo ma wymiar polityczny, a prowadzący je porucznik Mróz (bardzo dobry Bartłomiej Topa) napotyka na niechęć mieszkańców, groźby SB i pijanego prokuratora (Robert Więckiewicz).

Ciężki i duszny klimat filmu budują naturalne aspekty scenografii - w czasie śledztwa jest to oblepiający wszystko śnieg, podczas tragicznej nocy - lejący deszcz i grząskie błoto. Znakomicie zagrana postać Środonia budzi sympatię, potem współczucie, będąc tylko dopasowanym do założonego przez władzę mechanizmu tej konkretnej zbrodni trybikiem, a właściwie kołem zamachowym. Prawdziwy udział w zbrodni nikogo nie interesuje, bo liczy się tylko polityka, która dociera nawet na bieszczadzką prowincję. Z początku przyjazny Dziabas okazuje się z kolei przesiąknięty złymi pobudkami, tak samo jak popychająca go do zabicia Środonia żona. Jednak postać grana przez Mariana Dziędziela miewa ludzkie odruchy, widoczne zwłaszcza w bezwarunkowej miłości do zapijaczonego syna. Wszyscy jednak wydają się utaplani we wszechobecnym złu, nawet Mróz, który woli zaryzykować karierę, niż zakablować kolegę. Choć jemu samemu wydaje się, że dobrze zakamuflował swój romans z żoną kolegi, to tajemnicą Poliszynela okazuje się ojcostwo jej nienarodzonego dziecka.

Samo śledztwo odsłania kolejne słabości PRL-owskiej mentalności. Milicja skupia się bardziej na chlaniu, niż prowadzeniu rekonstrukcji, pijany prokurator wpierw jest niezdolny do utrzymania się na nogach, by po przysłowiowym klinie przemienić się w upierdliwego służbistę, oficer SB przywozi tylko kolejne dokumenty mające zamknąć usta i Środoniowi i Mrozowi w sprawie przekrętów w PGR. Wszystko jest tutaj unurzane w mentalnym gównie, nikt nie jest bez skazy, choć "ostatnimi sprawiedliwymi" wydają się być właśnie oskarżony Środoń, cudzołożący Mróz i Petrycki (Eryk Lubos), który ratuje życie zootechnikowi.

Smarzowski celnie i z jeszcze większą niż przy poprzednim filmie bezwzględnością punktuje nasze wady, których motorem napędowym znów jest wódka. Świetnie dobrani aktorzy, dobry scenariusz, mocne sceny (śmierć żony Środonia zrobiła na mnie wrażenie gwałtownością), powodują, że w kinie czujemy się jakby ktoś cisnął nami w błoto, po którym zataczają się Dziabas ze Środoniem.

Mimo pewnego odrealnienia (za sprawą muzyki i ujęć) całej historii, jest ona przerażająco autentyczna i opowiada o niewygodnych dla nas prawdach. Zadaje pytanie o źródło zła i pokazuje jak trudno w nieprzyzwoitych czasach być przyzwoitym człowiekiem. Pomimo umiejscowienia wydarzeń w Polsce Ludowej, problemy są bardziej uniwersalne. Fakt, świat kapusiów, ogólnego przyzwolenia na takie a nie inne postawy moralne zdaje się być pozornie wizytówką tamtych czasów, jednak to chęć łatwego zarobku i zemsty pchnie Dziabasów do próby zabicia Środonia. To wygodnictwo i przyzwolenie na zło pozwoli milicjantom patrzyć bez żenady na fasadowe śledztwo i pomiatanie walczącym o uznanie jego niewinności oskarżonym. Te pokusy, niestety, pozostaną uniwersalne. A światełko w tunelu jakby słabiej się tliło niż w zakończeniu "Wesela".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Dom zły
Na "Dom zły" idzie się do kina w stanie mocnego otumanienia przeciętniactwem porażającej większości... czytaj więcej
Recenzja Dom zły
Ostatnio rodzima kinematografia sprawia mi miłe niespodzianki. Jedną z nich jest film "Dom zły", który... czytaj więcej