Na "Dom zły" idzie się do kina w stanie mocnego otumanienia przeciętniactwem porażającej większości produkowanych w Polsce filmów, a wychodzi, jakby nas cucili baseballem bez znieczulenia.
Na "Dom zły" idzie się do kina w stanie mocnego otumanienia przeciętniactwem porażającej większości produkowanych w Polsce filmów, a wychodzi, jakby nas cucili baseballem bez znieczulenia. Podobnie jak "Weselem" reżyser Wojciech Smarzowski rozlicza się w swoim najnowszym dziele z polskością i jej najmroczniejszymi zakamarkami. Przełamuje klisze i obowiązujące w ukazywaniu czasów PRL-u standardy. Nie ma tu ani laurki dla romantycznych podróży stopem do Trójmiasta, piosenek Maanamu, solidarnościowych bohaterów pierwszego i drugiego rzędu, ani księdza Popiełuszki. Jest za to zapluty gospodarz, puszczalska baba, dwulicowa, partyjna szycha, skorumpowani milicjanci, sprzedajni kumple i potykający się o własny cień prokurator z wielkim, czerwonym nosem. Oto Polska, nie elegancja Francja, ziemia bimbrem i krwią płynąca. Polsko-ludowa, mówiąc językiem bohaterów filmu, ch****a.
Historię "Domu złego" Smarzowski przedstawia z perspektywy dwóch stosunkowo prawych, jak na standardy filmu, bohaterów. Pierwszym z nich jest porucznik Mróz prowadzący wizję lokalną w wiejskim domu w Bieszczadach gdzieś na uboczu, gdzie cztery lata wcześniej miała miejsca krwawa zbrodnia. Drugą kluczową postacią jest Środoń, główny podejrzany w dochodzeniu Mroza, opowiadający swoją wersję wydarzeń z tragicznej nocy, która pochłonęła życie całej rodziny – Dziabasa, jego żony i syna. W tle rozgrywa się polityczna przepychanka, w której miejscowy dygnitarz, chroniąc swoje partyjne cztery litery, szantażuje Mroza, by ten zataił wychodzące przy okazji śledztwa fakty na temat krętactwa i partactwa w pobliskim pegieerze.
Reżyser misternie buduje napięcie przez cały czas trwania "Domu złego". Rozbijając narrację na dwa plany czasowe ani na chwilę nie gubi filmowego przesłania. Widać w tym dziele autentyczną reżyserską smykałkę do eksperymentowania. Smarzowski ma rękę do radosnej zabawy z narzędziami, jakie daje mu stołek reżysera. Kwintesencją jego warsztatu są drobne sceny, w których z niebywałą precyzją przeskakuje między ujęciami z feralnej nocy, a analogicznie odgrywanymi scenkami przez pozorantów i zeznaniami Środonia. Zamiast tracić spójność historii, on w tym miejscu zagęszcza historię i ubarwia ją czarnym humorem zbijającym z pantałyku zbyt pewnego siebie widza. Wartość filmu dopełniają epizody z anegdotą o "płomiennym uczuciu" podpalacza na czele. W zachodnim kinie podobne zabawy z widzem są dla niego smaczkami podnoszącymi nieco notę oglądanego filmu, u nas to prawdziwy skarb narodowy. Smarzowski, pomimo opowiadania o Polsce, zdaje się zapominać, że kręci nas Wisłą. I to jest doskonała wiadomość! "Dom zły” wolny jest od typowej w Polsce martyrologii, cierpiętnictwa i zdrowasiek. To brutalna, pełna szarości, a przez to okrutnie prawdziwa opowieść o ludziach ukształtowanych przez nieludzki system, w którym przyszło im żyć.
Smarzowski jest przysłowiowo szczery do bólu. Unika jednak jednoznacznych ocen, nie próbuje potępiać, ani pochwalać. Nawet, powiedzmy, pozytywne postacie mają u niego swoje za uszami. Nawet ci, którzy początkowo zdają się być niewinnymi obserwatorami pozbawionej moralności rzeczywistości, prędzej czy później ukażą swoje zepsute oblicze. Tak jak żona Dziabasa, ofiara chlejącego męża, a w rzeczywistości bez zachęty pakuje się do łóżka obcego faceta w wiadomym celu. Wszyscy są tu sobie sami winni, są odrażający, skorumpowani, przebiegli i zdradzieccy. W przeciwnym razie kończą jak Mróz jak i Środoń, którzy swoją pozorną dobroć opłacają wysoką ceną. W obliczu groteskowej farsy, w której wódka miesza się z krwią, stają bezradnie, gdzie w świecie tak okrutnie zniszczonym, jałowym w ludzkie odruchy, niezdolni do dostosowania się do reguł w nim panujących, padają zawsze pierwsi.
"Dom zły" reklamuje się u nas, podobnie jak większość filmów znad Wisły, jako polską wersję amerykańskiego czegoś tam. Vide wszystkie nasze komedie romantyczne są odpowiedzią na obraz "Diabeł ubiera się u Prady" czy "Gotowe na wszystko". Smarzowski według dystrybutora jest jak Tarantino i nakręcił polskie "Fargo". I tak jak porównania rodzimych komedyjek do dzieł z Hollywood, są krzywdzące dla tych drugich, tak zamykanie reżysera "Domu złego" w jakiejkolwiek szufladce porównawczej, jest cokolwiek niestosowne wobec naszego rodaka. Smarzowski to po prostu Smarzowski - jest klasą samą w sobie. Na kolejny film reżysera czekać będę jak na zarazem błogosławieństwo i wyrok skazujący na cucenie naszą rzeczywistością. Za to warto wypić nawet bez zagrychy.