Fakt, że filmy
Tarantino nie są takie, jak średnia krajowa kinematografii w Ameryce chyba już nikogo nie dziwi.
Quentin potrafi się śmiać ze wszystkiego - ze śmiercią na czele. W
"Czterech pokojach" nie posunął się aż tak daleko, skromnie pozostając przy seksie, narkotykach i obsłudze hotelowej. Nie przeszkodziło mu to jednak w stworzeniu obrazu jak najbardziej kontrowersyjnego. A raczej jednej kwarty obrazu, gdyż za pozostałe trzy części są odpowiedzialni jego znajomi po fachu:
Alexandre Rockwell,
Robert Rodriguez oraz
Allison Anders. Życie boya hotelowego nigdy nie było łatwe. Ów pracownik fizyczny zawsze był skazany na humory wielkich osobistości tego świata, które z powodu swego bogactwa i sławy, uważały się za pępek świata. Choć, jak pokazują
"Cztery pokoje", nadęta diwa nie jest najgorszym typem człowieka, jaki może trafić do pięciogwiazdkowego hotelu. Ted (
Tim Roth) miał zdecydowanie mniej szczęścia: na "dzień dobry" padł ofiarą seksualnych zabaw sabatu czarownic (między innymi
Madonny). Niedługo później, omal nie wypadł z czwartego piętra, uciekając przed psychotycznym mężem (
David Proval) jednej z klientek. Jakby tego było mało, w udziale przypadła mu opieka nad dziećmi mafiosa (
Antonio Banderas) - oczywiście, żeby nie było za łatwo, za powodzenie swojej misji odpowiadał głową przed kartelem. Na zakończenie udanej nocy na dyżurze, został wezwany do penthouse'u, by usługiwać ważnym osobistościom filmowym (
Bruce Willis,
Quentin Tarantino). Tym razem mógł sobie przynajmniej dorobić - jedyne, co musiał zrobić, to, w razie potrzeby, odrąbać komuś palec przy pomocy tasaka... Rutyna. Każdy z tych epizodów jest wyreżyserowany przez innego autora. Co ciekawe, styl jest niemalże ten sam - można więc się domyślić, że panowie znają się od bardzo dawna. W przypadku
Rodrigueza i
Tarantino, widzowie mieli już nie raz okazję oglądać owoce ich wspólnej pracy. Wniosek jest prosty - jeśli ktoś lubi
"Pulp Fiction", to prawie na pewno spodobają mu się
"Cztery pokoje". Dla innych możne być to bardzo ciężko strawny film, gdyż nie wszystkim pasują specyficzne dowcipy słowne i sytuacyjne. To, co cechuje niemalże wszystkie filmy
Quentina, to dobór najlepszych aktorów (na ogół zresztą tych samych, co we wszystkich jego produkcjach). I tym razem nie mamy powodu do rozczarowania - na ekranie, widzimy
Banderasa,
Rotha,
Willisa,
Tomei,
Hayek i
Madonnę. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tu postać boya hotelowego, która została skonstruowana doskonale pod każdym względem.
Tim Roth poruszał się fenomenalnie! Do tego, bardzo ciekawie bawił się swoim głosem - od ciekawości, przez skrajną irytację, do tonu profesjonalnego prezentera telewizyjnego. Oglądanie go w akcji to była czysta przyjemność! Dla mnie, mimo totalnego absurdu zawartego w filmie (a może właśnie dzięki niemu),
"Cztery pokoje" były prawdziwą ucztą. Błyskotliwy dowcip, gwiazdorskie aktorstwo i
Tarantino, to wszystko czego oczekiwałem i to właśnie dostałem. Więc jak mógłbym być niezadowolony? Jednak mam przestrogę dla tych, którzy mają zamiar zrobić sobie domowy seans z właśnie takim repertuarem - przymrużenie oka na to, co się dzieje na ekranie nie wystarczy. Trzeba oczyścić swój umysł ze wszystkich reguł rządzących tym światem! Później można się już delektować.