W znakomitym fabularnym debiucie
Marcin Koszałka opowiada o namiętności zbrodni. Nie psychologizuje, nie stawia pytań o naturę, pochodzenie i celowość zła, ale beznamiętnie je portretuje. W
"Czerwonym pająku" zbrodnia nie ma wymiaru moralnego ani estetycznego.
Koszałka nie zmusza bohatera do wyborów między dobrem i złem, ani też nie upaja się ekranową przemocą. Akt zabijania jest u niego źródłem upojenia, drogą do spełnienia, głęboko skrytą namiętnością.
Koszałka bierze się za bary z thrillerem, ale nie daje się zepchnąć do defensywy. Łamie zasady, odrzuca schematy i opowiada po swojemu. W
"Czerwonym pająku" źródłem napięcia nie są konfrontacje bohaterów ze światem zewnętrznym, ale ich własne, wewnętrzne wybory. Jak daleko można się posunąć, by zaspokoić ciekawość? Gdzie przebiega granica między fantazją a rzeczywistością? Na ile można otworzyć się na zło?
U
Koszałki wszystkie te pytania wybrzmiewają bardzo wyraźnie, choć nigdy nie zostają zadane wprost. Reżyser
"Istnienia" opowiada historię seryjnego zabójcy i zafascynowanego nim młodego chłopaka językiem psychologicznego dramatu, a nie policyjnego thrillera. Nie ma w jego filmie żadnych pojedynków śledczego i zbrodniarza, żadnych pościgów ani zbierania dowodów, które prowadziłyby po nitce do kłębka.
Koszałkę nie interesuje sensacja ani kryminalistyka, ale opowieść o tłumionych żądzach, które znajdują zaspokojenie w akcji zabijania.
W
"Czerwonym pająku" rysuje portrety ludzi przyduszonych przez własne kompleksy, stłamszonych przez najbliższych i przez otaczający świat. Na marginesie (bardzo znaczącym marginesie) kreśli obraz Krakowa lat 60. jako miejsca oddychającego trującymi miazmatami. Zamiast pocztówkowych obrazków z Wawelem, sukiennicami, hejnałem i Lajkonikiem hasającym po płycie Rynku Głównego, otrzymujemy portret gnijącego, zmurszałego miasta. Jego niebo spowijają zazwyczaj ołowiane chmury, mury kamienic skąpane są w szarościach, a filmową scenerię stanowią głównie ciemne korytarze, fabryczne zaułki i zagrzybione piwnice.
"Czerwony pająk" imponuje estetyczną konsekwencją, precyzją opowiadania i znakomitym aktorstwem. Bo w debiutanckiej fabule
Koszałki próżno szukać jednego obsadowego pudła.
Filip Pławiak, którego zagraniczni recenzenci porównywali do młodego
Ryana Goslinga, w sposób niezwykle dojrzały rysuje portret zafascynowanego zbrodnią chłopaka. Ani przez chwilę nie szarżuje, nie napina się, ale spokojnie cieniuje swą postać. Także pozostali aktorzy stają na wysokości zadania –
Adam Woronowicz ukryty za grubymi szkiełkami okularów kreśli obraz seryjnego zabójcy z sąsiedztwa, a
Małgorzata Foremniak i
Marek Kalita rysują dopełniające się portrety toksycznych rodziców. Jeśli dodamy do tego świetne epizody
Doroty Landowskiej,
Andrzeja Konopki i
Przemysława Bluszcza, otrzymamy imponującą próbkę rodzimego aktorstwa. I dowód na to, że
Koszałka potrafi wydobyć z aktorów to, co w nich najlepsze.
Jeśli cokolwiek zarzucić można jego filmowi, to dramaturgiczną słabość ostatniej sekwencji filmu.
Koszałka poświęca bowiem dramaturgię dla osobliwie rozumianej pedagogiki. Zamiast podążać za głównym bohaterem, opowiada o otaczającym go świecie, w którym żądza uznania i sławy jest jedną z cywilizacyjnych chorób. W filmie tak subtelnym, odważnym i pełnym niedopowiedzeń tego typu diagnozy okazują się banalne i zupełnie niepotrzebne.