FilmWeb: Studiując Twoją biografię uwagę moją przykuł fakt, iż kształciłeś się na muzyka a nie na literata i mimo, iż na swoim koncie masz kompozycje do kilku przedstawień teatralnych to szerszej publiczności znany jesteś bardziej jako scenarzysta niż muzyk.
Mikołaj Korzyński: W szkole muzycznej spędziłem 6 lat. Właściwie od czasu kiedy byłem małym dzieckiem moi rodzice a w szczególności mój ojciec szykowali mnie na muzyka i wiedziałem, że w szkole o takim profilu będę kontynuował swoją edukację. Do tej pory mimo, iż moje główne zajęcie stanowi obecnie pisanie scenariuszy nie porzuciłem jednak muzyki. Byłem już w swoim życiu pianistą, kompozytorem, pianistą jazzowym a także przyłożyłem się w pewnym stopniu do narodzin muzyki disco polo, ponieważ w wieku 16 lat napisałem muzykę do piosenki "Mydełko Fa", która swego czasu była ogromnym przebojem.
FilmWeb: Ale dlaczego zdecydowałeś się na rozpoczęcie kariery pisarskiej? Po prostu pewnego dnia postanowiłeś napisać scenariusz, spróbować czegoś innego o z miejsca wdrożyłeś to w życie?
M.K.: Nie było to takie proste. To, że miałem zostać muzykiem było postanowione już dawno temu a ja nie protestowałem, ale wewnętrznie czułem potrzebę pisania nie scenariuszu, ale kabaretowych skeczy. Miałem takie szczęście, że spotkałem na swojej drodze Jacka Fuksiewicza, który był dyrektorem programowym w Canal+, jeszcze w czasach kiedy ta telewizja powstawała. Spodobały mu się moje skecze i zaproponował mi, żebym zrobił dla Canal+ kabaret. Zaprosiłem zatem do współpracy moich kumpli i tak powstał "Negliż", kabaret, którego odcinki pojawiały się na antenie przez 2 - 3 lata. Moim zdaniem były one dość śmieszne, ale ograniczenie ich czasu trwania do 5 minut spowodowało, że nie zyskały takiej popularności na jaką zasługiwały.
Kiedy skończyłem prace nad kabaretem dostałem propozycję pracy jako recenzent scenariuszy przedkładanych w Canal+ do realizacji. Miałem je oceniać z punktu widzenia laika, potencjalnego widza i opiniować, czy wybrałby on się do kina na taki film, czy też nie. Później zaproponowano mi współpracę przy "13 posterunku", do którego napisałem kilka odcinków. Kiedy moje dotychczasowe wysiłki zostały ocenione pozytywnie zwrócono się do mnie z propozycją napisania scenariusza komedii i powstały "Chłopaki nie płaczą".
FilmWeb: "Chłopaki nie płaczą" okazały się jednym z większych kinowych przebojów ubiegłego roku a na Festiwalu Filmów Komediowych w Lubomierzu otrzymały nagrodę dla najlepszej komedii sezonu. Teraz powstaje "Poranek kojota", film, któremu wiele osób zarzuca, iż jest próbą powtórzenia pomysłu raz sprawdzonego w "Chłopakach...". Opiniom tym zaprzecza Olaf Lubaszenko, ale ciekaw jestem, jak ty odbierasz tego rodzaju zarzuty.
M.K.: Moim zdaniem tego rodzaju opinie znikną w momencie, kiedy "Poranek kojota" trafi do kin. Na pewno jest w obu filmach wiele elementów podobnych - główna rola Maćka Stuhra, reżyseria Olafa Lubaszenki, Michał Milowicz i ja - również humor może być w pewnym sensie podobny, jak w pierwszym filmie. Natomiast treść jest zupełnie inna. Starałem się zmierzyć z nowym gatunkiem, czyli komedią romantyczną, na ile to mi się udało okaże się w kinie, ale na tym właśnie polega główna różnica. "Chłopaki nie płaczą" to był film, w którym dominował wątek sensacyjny, natomiast "Poranek..." to historia młodej dziewczyny i chłopaka, pomiędzy którymi nawiązuje się uczucie i obraz opisuje perypetie wynikające z tego faktu.
FilmWeb: "Chłopaki nie płaczą" okazał się jedną z najpopularniejszych komedii polskich ostatniego czasu. Dzięki niej Twoje nazwisko stało się rozpoznawalne. Ciekaw jestem, czym to zaowocowało. Czy po sukcesie "Chłopaków..." rozdzwoniły się u Ciebie telefony od producentów z kolejnymi propozycjami?
M.K.: Oczywiście sukces "Chłopaków..." był dla mnie wielkim przeżyciem. Po raz pierwszy zmierzyłem się ze scenariuszem do dużego filmu i to się udało. Jestem jednak bardzo samokrytyczny wobec siebie i cały czas staram się zrobić coś jeszcze lepiej, zatem daleki jestem od tego, żeby spocząć na laurach. Rzeczywiście po premierze "Chłopaków..." dzwoniło do mnie wiele osób z propozycją napisania nowego scenariusza, ale wszyscy chcieli właściwie po wtórzenia tego. Pomysł się sprawdził, sprzedał, zatem uznano, że warto w niego jeszcze trochę zainwestować. Ja sobie założyłem na razie inną drogę. Nie jestem jeszcze prawdziwym profesjonalistą. Jestem młody, wciąż szukam czegoś nowego, nowych przeżyć, wrażeń, pomysłów i wyzwań. Nie chcę zatem powielać tego samego pomysłu.
FilmWeb: Czy masz już zatem pomysł na następny scenariusz?
M.K.: Na razie pracuję nad serialem komediowym, który emitowany będzie w Canal+. To jest coś pomiędzy serialem a sitcomem. Do grudnia powstanie 12 odcinków i jeżeli serial się spodoba to wtedy będą powstawały kolejne.
FilmWeb: Czy będzie to film, który zastąpi "13 posterunek"?
M.K.: Po zakończeniu produkcji "13 posterunku" Canal+ szuka nowego serialu, jednak film, nad którym pracuję nie będzie kontynuował typu humoru znanego z serialu ¦lesickiego. Będzie to historia nowobogackiej rodziny, która egzystuje w tzw. szarej strefie. Nie wiadomo jeszcze, kto zagra główne role. Jest jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Mogę tylko powiedzieć, iż scenariusz jest pisany pod konkretnego aktora.
FilmWeb: Powróćmy jeszcze na chwilę do Twojego wykształcenia muzycznego. Ciekaw jestem, czy pomaga Ci ono, czy przeszkadza przy pisaniu scenariuszy?
M.K.: Spotkanie z muzyką w moim życiu miało kolosalne znaczenie dla tego, co w tej chwili robię. Scenariusz to moim zdaniem twórczość z pogranicza różnych dziedzin. Jest to połączenie muzyki, obrazu i słowa. Zawsze, jak piszę scenariusz puszczam sobie jakąś muzykę i wyobrażam sobie, co by się mogło przy tej muzyce dziać. Jak zaczynam pisać scenariusz, wymyślam pierwszą scenę to nie znając jeszcze dalszego ciągu puszczam sobie jakiś utwór i wymyślam jakie zdarzenie mógłby on ilustrować. Wtedy staram się to zapisać. Proces pisania scenariusza jest właśnie takim spotkaniem literatury, muzyki i obrazu.
FilmWeb: Jakiej zatem muzyki słuchałeś pisząc "Poranek kojota"?
M.K.: Bardzo różnej. Słuchałem Hanny Banaszak, której piosenka "Żegnaj kotku", znajdzie się zresztą w filmie. Słuchałem Szczepanika, ponieważ na jego repertuar składają się piosenki bardzo liryczne i pomagały mi w opisywaniu łączących filmowych bohaterów uczuć. Zawsze słucham muzyki poważnej, której jestem wielkim wielbicielem, ale słuchałem także Radiohead. Sam zatem jestem ciekaw jaki będzie końcowy efekt pracy przy takiej muzycznej mieszance.
FilmWeb: Próbowałeś również swoich sił jako aktor. Wystąpiłeś w jednym z odcinków serialu "Wielkie rzeczy" Krzysztofa Krauze. Czy planujesz również rozszerzyć swoją działalność o aktorstwo?
M.K.: W żadnym wypadku. Nie jestem aktorem, nie czuję się nim i nie zamierzam nim zostawać. W serialu wystąpiłem, tylko dlatego, że poprosił mnie o to Krzysztof Krauze, którego znam od dość dawna. Po obejrzeniu kilku odcinków mojego kabaretu uznał on, że nadam się do roli, którą mi zaproponował a później przekonał do tego mnie. Współpraca z Krzysztofem układała się zresztą bardzo dobrze. Atmosfera na planie była doskonała. Poznałem Andrzeja Chyrę a także miałem okazję zagrać u boku Henryka Gołębiewskiego, którego pamiętam z doskonałych ról w serialach dla młodzieży, takich jak "Podróż za jeden uśmiech", czy "Wakacje z duchami". Spotkanie z nim było dla mnie czymś niezwykłym. Jako dziecko zachwycałem się filmami z jego udziałem.
FilmWeb: Podczas naszej rozmowy wspomniałeś o kabarecie "Negliż", w którym zaczynałeś swoją karierę jako scenarzysta. Czy jeśli ktoś zabronowałby Ci powrót do kabaretu, jego kontynuację, to czy zgodziłbyś się?
M.K.: Myślę, że tak. Jak już mówiłem, uważam, że "Negliż" miał w sobie więcej potencjału, niż widz mógł odebrać przez te 5 minut emisji. Nie składał się on z typowych dla kabaretu skeczy, w których jest początek, rozwinięcie i puenta i wiadomo, że na końcu trzeba się śmiać. Pracując nad "Negliżem" wpatrzeni byliśmy w Monty Pythona i program ten miał wiele elementów inspirowanych twórczością tej grupy. Kabaret ten był dla mnie najlepszą szkołą, w której poznałem podstawy pisania scenariuszy, pracy na planie, zasad montażu etc. Tam podejmowałem pierwsze pisarskie próby. Miałem okazję przekonać się, które pomysły sprawdzają się na ekranie, a które zabawne pozostają jedynie na papierze. To był taki inkubator, w którym dojrzałem do tego by na poważnie zająć się scenariuszami filmowymi. Nabrałem odwagi do tego, by wypłynąć na szersze wody. Jeżeli jednak nadarzyłaby się okazja to z chęcią bym do tego pomysłu powrócił.
FilmWeb: Dziękuję bardzo za rozmowę. Z niecierpliwością oczekują zatem premiery "Poranka kojota"
wywiad przeprowadził Marcin Kamiński
wywiad autoryzowany