Najlepsze filmy dekady, cz. II. Top 10 Michała Walkiewicza

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Najlepsze+filmy+dekady%2C+cz.+II.+Top+10+Micha%C5%82a+Walkiewicza-141342
Najlepsze filmy dekady, cz. II. Top 10 Michała Walkiewicza
źródło: materialy promocyjne
Miejmy z głowy matematykę. Dla niektórych dekada w kinie zakończyła się przed rokiem. Szanujemy ich zdanie oraz rankingi najlepszych filmów. Dla nas – przywiązanych do nieco bardziej  tradycyjnych metod pomiaru – dekada zakończyła się przed dwoma miesiącami. Niedawno mogliście posłuchać tematycznego podcastu (znajdziecie go poniżej), w którym naszkicowaliśmy najważniejsze wątki, tropy i motywy. To jednak tylko prolog do kolejnych materiałów podsumowujących ostatnie dziesięć lat w światowym kinie. Dziś swoje ulubione filmy wybrał redaktor naczelny Filmwebu, Michał Walkiewicz. 







TOP 10 FILMÓW DEKADY – WYBÓR MICHAŁA WALKIEWICZA




Zadanie było karkołomne, zaś kryteria – okrutne. Serce mi krwawiło, gdy z finałowej dziesiątki wyrzucałem "Avengers: Wojnę bez granic", "Romę", "Faworytę", "Elenę", "W głowie się nie mieści", "Parasite", "Scenę zbrodni" czy "Pod skórą". Ale dość już usprawiedliwień. To lista bez rezerwowych, wyróżnień, jeńców i sensu. Dajcie znać w komentarzach, jak wyglądałaby Wasza.     


Nie będę kłamał, że spędziłem ostatnią dekadę poza multipleksem, a miarą czasu i przestrzeni było coś innego niż parseki (ewentualnie: marvele). Jednak spoglądając na poniższą listę, dochodzę do wniosku, że arthouse trzymał się mocno, a strefa komfortu była wyjątkowo szeroka. Brazylijski mistrz Kleber Mendonca Filho oczarował mnie już "Sąsiedzkimi dźwiękami" – połączeniem społecznej panoramy oraz pulsującego pod jej powierzchnią thrillera. To, czego dokonał w "Aquariusie", wysadziło mnie z butów na festiwalu w Cannes, a potem jeszcze raz, gdy film wszedł do regularnej dystrybucji. Choć fabułę da się streścić w jednym zdaniu – zadziorna babka (powrót wspaniałej Sonii Bragi) próbuje utrzeć nosa chciwemu deweloperowi – żaden opis nie odda subtelności, z jaką Filho opowiada o wspomnieniach zaklętych w przedmiotach, miejscach i ludzkich obliczach; łatwości, z jaką buduje narrację o pracy naszej pamięci; polotu, z którym uświadamia, że usypujemy swoje życie z tego, co materialne, i z tego, czego usypać się nie da. Zwolennikiem krytyki "przymiotnikowej" raczej nie zostanę, ale to jest naprawdę PIĘKNY film.
 


Komedia – mimo generalnego uwiądu z powodów obyczajowych – miała przez ostatnie dziesięć lat wiele twarzy i choć korciło mnie, by na jej reprezentanta wybrać króla Willa Ferrella, to ostatni prawdziwie wielki film z jego udziałem, "Policję zastępczą", oglądaliśmy w roku 2010. Tymczasem Channing Tatum i Jonah Hill  zamienili zrebootowany dyptyk "Jump Street" w autotematyczną, komediową poezję. Wszystko jest tutaj wspaniałe: oblany test z Praw Mirandy, metafora policyjnego partnerstwa jako miłosnego związku, Tatum na zajęciach kółka chemicznego, Dave Franco jako czarny charakter projektujący strony internetowe, cameo Johnny'ego Deppa, Hill w sekcji teatralnej,  Rob Riggle jako wuefista z piekła rodem, scena pierwszego dnia w szkole, Ice Cube używający w polskim tłumaczeniu słowa "skurwozaur". W-S-Z-Y-S-T-K-O
 


To nie tak, że musiało być coś polskiego. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy – "Ostatnią rodzinę" widziałem trzy razy w kinie i dwa razy w kinie domowym, a to musi przecież coś znaczyć. Kuba Popielecki uchwycił sedno w swojej recenzji: "Beksińscy są rodziną niemal mityczną, tragiczną; rodziną pierwszą i ostatnią. Istną trójcą świętą z ojcem-Zdzisławem, synem-Tomkiem i trzymającym ich w kupie duchem – Zofią. Są życiowi, choć więksi niż życie; a my rozpoznajemy w nich siebie samych, gdy wcielają, nazywają i przejaskrawiają nasze najwstydliwsze myśli, wątpliwości i traumy. Dlatego najbardziej niesamowity w świetnym debiucie Matuszyńskiego pozostaje chyba fakt, że ta historia wydarzyła się naprawdę; (...) że – w pewnym sensie – wszyscy jesteśmy Beksińskimi". Yep. Od siebie dodam tylko tyle, że scena, w której Zdzisław i Tomek szamają chińszczyznę na czas, to jeden z najprawdziwszych kawałków polskiej doli oraz jedna z najwspanialszych metafor pokoleniowej sztafety w historii kina.
   


Zwycięstwo "Birdmana" z "Boyhood" na Oscarach w 2015 roku nie było może takim skandalem jak przegrana "Social Network" z "Jak zostać królem" kilka lat wcześniej, ale to wciąż kawał solidnego, oscarowego przypału. Jak głosił popularny wówczas dowcip: Inarritu dostał nagrodę za film o facecie, który chciałby stworzyć coś takiego jak "Boyhood". Rozpisana na dekadę z okładem opowieść o dzieciństwie i młodości Masona (Ellar Coltrane) to kino inicjacyjne w najczystszym stanie. Nakręcone z udziałem jednego aktora na przestrzeni 13 lat jego życia, rozegrane na granicy fabuły i kina faktu, obierające konwencję do bielutkich kości. Jednocześnie epickie i kameralne, bombastyczne i formalnie zwarte. Richard Linklater nigdy nie był obwieszonym cekinami, modernistycznym pawiem i nie musiał posuwać się do ekstremów, żeby przypomnieć o eskapistycznej sile kina. I pewnie dlatego przez całą karierę ogląda czyjeś plecy.
   


Debra Granik rozbiła bank już swoim fantastycznym debiutem "Do szpiku kości", który wystrzelił na aktorski Olimp Jennifer Lawrence. Potem zainteresowała się dokumentem, a na kolejną fabułę kazała czekać aż osiem lat. Powiedzieć, że cierpliwość popłaciła, to nie powiedzieć nic. "Zatrzyj ślady" to filmowy monument o rodzicielstwie, dojrzewaniu i życiu jako bezustannej ucieczce – od odpowiedzialności, od przeszłości, od bliskich, a czasem i od cywilizacji. Rzecz rozgrywa się w lesie odmalowanym w zgodzie z najważniejszymi herzogowskimi wskazówkami, temperatura emocji wypala dziurę w sercu, a para odtwórców głównych ról Ben Foster i Thomasin McKenzie to jeden z wielu wyrzutów sumienia oscarowej kapituły (w przypadku Fostera to niestety reguła). Film Granik powinien stać się podręcznikiem fachu dla wszystkich reżyserów i scenarzystów, którzy chcieliby połączyć kino społeczne z historią inicjacyjną, prozę filmowego naturalizmu z wizualną poezją, w zasadzie wszystkie skrajne żywioły, które da się uchwycić na celuloidzie.
   


5

The Raid 2: Infiltracja

Serbuan maut 2: Berandal
2h 28m
Wielki dylemat. Pierwsza część indonezyjskiego "Raidu" może być lepszym filmem, jeśli przyłożymy doń fantomowe, "obiektywne" kryteria. Na pewno jest dramaturgicznie ciekawsza, fabularnie gęstsza i czystsza, jeśli idzie o samą konwencję. Ale niech mnie kule, pięści i młotki biją, jeśli operowa, bombastyczna formuła sequela nie okazała się fundamentem znaczenie ciekawszego doświadczenia. Gareth Evans, Szkot, który Boga (o twarzy naturszczyka, kuriera pocztowego Iko Uwaisa) odnalazł w Dżakarcie, poszerza swój reżyserski przybornik, wielowątkowa fabuła to jeszcze więcej pretekstów do hardkorowej kopaniny, a choreografowie i montażyści zasłużyli na dożywotni zapas landrynek. Od pierwszego starcia na ubłoconym więziennym dziedzińcu, przez kapitalną, równolegle montowaną sceną potrójnej rzezi oraz pościg slumsami Dżakarty, po finałową jatkę w lśniącej bielą kuchni, każda minuta filmu to cios obuchem w głowę. A ponieważ w kinie akcji chodzi przede wszystkim o uczciwość, ciało jest w "Raidzie 2" zarówno podmiotem, jak i przedmiotem najwyższej sztuki.
 


4

Dotyk grzechu

Tian zhu ding
2h 13m
. Chociaż "Dotyk grzechu" to tytuł sugerujący subtelne erotyczne kino, chiński mistrz Jia Zhang-ke  pomija grę wstępną. W ponurej, nowelowej opowieści o współczesnym Państwie Środka bohaterowie odkrywają dziesiąty, jedenasty i dwunasty krąg piekła, zanim jeszcze zdążymy dobrze rozsiąść się w kinowym fotelu. I choć reżyser dosłownie podniósł tematy kolejnych epizodów z ulicy (od historii zadłużonego chłopaka, który staje na bramce w nocnym klubie, po wątek mściciela przemierzającego kraj na motorze), jego film to coś więcej niż ostra społeczna diagnoza. Zhang-ke sięga po tradycję kina gangsterskiego, wuxię, pekińską operę, a także minimalistyczne kino faktu, by opowiedzieć o ekonomicznej i egzystencjalnej otchłani, z której nie ma wyjścia. Nigdy nie pojmę rzeczywistości, w której reżyser tego formatu przegrywa najważniejsze festiwale filmowe ze wszystkimi Kenami Loachami tego świata.
 


"Hereditary. Dziedzictwo" ląduje na najniższym stopniu podium jako dumny reprezentant wszystkich (post)horrorów ostatniej dekady. Wybór był jednak zaskakująco łatwy – zastosowałem ilościowe kryterium najeżonych włosów na głowie oraz nagłych przebudzeń z krzykiem w środku nocy. O filmie napisano już wszystko, więc dodam jedynie, że podoba mi się to, jak mocno "Hereditary" osadzone jest w tradycji horroru spirytualistycznego. I jak niewiele uników wykonuje w gruncie rzeczy reżyser Ari Aster – jasne, fantastyczna opowieść o rozpadzie rodziny i psychice skruszonej pod wpływem traumy to jedno, ale to również historia o duchach, sektach i czarach, której nikt nie upodrzędnia. Zamykając wątek oscarowych rabunków,  Toni Collette powinna iść z Akademią do sądu. Brak choćby nominacji to koszmarne niedopatrzenie, a obsypanie nagrodami "Uciekaj!" nie było żadnym pocieszeniem. Mimo renesansu tego szlachetnego gatunku, horror odklejony od wiadomego, społecznego zamówienia wciąż jest dla Akademików niewidzialny.
 


Ciężko zliczyć tąpnięcia, burze i rewolucje, które przetoczyły się przez popkulturę w ostatniej dekadzie. Zwycięski pochód MCU, "Joker" zgarniający wenecką pulę, "Deadpool" przywracający kinowy byt superprodukcjom z kategorią wiekową R, "Szybcy i wściekli" urastający do rangi najfajniejszej, letniej rozrywki... Nie sądzę, by akurat "Mad Max" był klamrą spinającą jakoś te narracje, ale gwiżdżę na to – George Miller dostarczył taką szprycę, że do dziś jestem uzależniony. "Na drodze gniewu" jest dla mnie kinem w zgodzie z wieloma definicjami: sztuką analogową, której cyfra może tylko pomóc, świadectwem katorżniczego i kolektywnego wysiłku, który widać na ekranie w każdej sekundzie, zapisanym na celuloidzie aktem odwagi, bezkompromisowości i poświęcenia. To chyba moment, w którym powinienem cofnąć się aż do Irzykowskiego i przypomnieć frazę o "widzialności obcowania człowieka z materią", ale nie będę robił siary. Powiem tylko, że kiedy na canneńskim pokazie, podczas sceny z eksplodującą cysterną, publiczność zjednoczyła się w potężnym krzyku ekscytacji, poczułem, że żyję. I że pasjonuję się fajną sztuką.
 


1

Rozstanie

Jodaeiye Nader az Simin
2h 3m
"Rozstanie" to jeden z pierwszych filmów, które obejrzałem w ubiegłej dekadzie (a nawet pierwszy film ever, który obejrzałem na zagranicznym festiwalu). I cóż, urósł we mnie przez te dziesięć lat, choć wydawało się to niemożliwe –  już w recenzji z Berlina pisałem o dziele kompletnym. Mówiąc krótko, jest tutaj wszystko, czego szukam w kinie. Bohaterowie, z którymi potrafię się utożsamić, racje, które mogę zrozumieć, konflikt, który jestem w stanie sobie wyobrazić, oraz język filmowy, który jest dla mnie nieprzeniknioną magią. Brakuje tylko karate i wybuchów, co jestem w stanie przehandlować za scenariusz napisany z zegarmistrzowską precyzją oraz nadludzką empatią. Asghar Farhadi może robić filmy w Iranie, we Francji, na Marsie albo w wymiarze X, ale zawsze będzie mówił bezpośrednio do mnie.
 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones