- Wszyscy, którzy u mnie zagrali, byli naturszczykami. W społeczeństwie tybetańskim nie ma przemysłu filmowego. Powoli formuje się środowisko filmowców, twórców wideo, aktorów. Jednak jeszcze kilka lat temu bardzo trudno było znaleźć osoby, które mogłyby nas profesjonalnie wesprzeć. Dlatego musieliśmy pukać do drzwi i błagać o pomoc, zdobywać pozwolenia, aby iść na spotkania do szkół, robić tam castingi. Nie było to łatwe, ale z chęcią bym to powtórzył – reżyser Tian Tsering opowiada o swoim pełnometrażowym debiucie "Łany jęczmienia po drugiej stronie gór", który można zobaczyć na 36. Międzynarodowym Festiwalu Filmów Młodego Widza Ale Kino! w Poznaniu (2-9 grudnia). Marek S. Bochniarz: Urodziłeś się w Tybecie? Tian Tsering: Nie, dorastałem w Chinach. Teraz mieszkam w Europie – już od ponad jedenastu lat. Uczyłem się w Anglii. Nie pochodzę z Tybetu.
Czy przeprowadziłeś się do Anglii z rodziną? Nie, mieszkam tu sam.
Dlaczego wybrałeś pracę w przemyśle filmowym? Zawsze chciałem zostać filmowcem. Sam nie wiem, dlaczego. Interesowały mnie te wszystkie azjatyckie filmy, które oglądałem dorastając. Postanowiłem zająć się sztuka operatorską.
Zacząłeś się uczyć rzemiosła filmowego jeszcze w Chinach? Nie. Już w Europie.
Które z tych azjatyckich filmów obejrzanych przez Ciebie w młodości sprawiły, że zająłeś się kinem? Myślę, że kino tajwańskie: Hou Hsiao-hsien, Edward Yang. Do tej pory oglądam ich filmy i nadal bardzo mnie wzruszają. Dostrzegam w nich chińską kulturę. Oczywiście, wpływ na mnie miały też prace chińskich twórców z Piątej i Szóstej Generacji. Ze współczesnego kina ważny jest dla mnie Jia Zhangke.
To dlaczego zdecydowałeś się na wyjazd do Europy? A (śmiech) Nie miałem wówczas innego wyboru. To była wspólna decyzja, którą podjąłem razem z moją rodziną. Wtedy Europa wydawała się dobrym kierunkiem. Powodem nie było wcale kino europejskie. To miał być raczej sposób na rozpoczęcie nowego życia, podjęcie studiów za granicą. Potem zdecydowałem się tu zostać – ze względu na środowisko pracy i wszystko inne.
Przeczytałem wydane w ubiegłym roku wspomnienia Guo Xiaolu "Pewnego razu na Wschodzie: historia dorastania", w których pisze o edukacji na Pekińskiej Akademii Filmowej, gdzie odkryła europejskie kino artystyczne, poezję wizualną. Wspomina szok, gdy trafiła do Szkoły Filmu i Telewizji w Londynie: wszystko było inaczej, a jej punkt widzenia podważano. Jak było w twoim przypadku? Szkoły filmowe to ciekawe miejsca, ale jestem przekonany, że pewnych rzeczy nie da się tam nauczyć. Zawsze w końcu trzeba zająć się praktyką. Kino to biznes nastawiony na praktykę i kreatywność. Ważne jest, aby uczyć się od innych – i takie rzeczy Anglia zapewnia. Uczysz się i adaptujesz do okoliczności. Liczysz na to, że wydarzy się coś wspaniałego. Pracuje tu i codziennie spotykam ludzi z różnych stron świata. To jeden z powodów, które sprawiły, że zdecydowałem się wyjechać, aby zrealizować "Łany jęczmienia po drugiej stronie gór" – film o świecie, który wcale nie był mi wówczas dobrze znany.
A co z filmami o Tybecie, które zostały zrealizowane na Zachodzie? "Siedem lat w Tybecie" czy "Kundun"? To Hollywood, prawda? To coś zupełnie różnego od kina europejskiego, które znam i rozumiem. Gdy dorastałem, rzecz jasna, widziałem je i też coś z nich wyniosłem. Jednak obecnie dostępne są już filmy tybetańskie, będące o wiele lepsze od tych hollywoodzkich. Są też filmy o tym regionie: Indiach czy Nepalu. Jest wiele filmów z Bhutanu, które wspaniale się ogląda.
Widziałem co najmniej jeden chiński film dotyczący Tybetu – "Słońce, które może przenosić góry". Czy znasz ten nurt w kinie chińskim i co o nim sądzisz? Nie słyszałem o tym filmie.
Chodzi mi o to, że filmy chińskie o tematyce tybetańskiej unikają kwestii politycznych. Zamiast tego, ich twórcy zajmują się tamtejszą kulturą, zwyczajami, traktując je jak zjawiska "regionalne". Z kolei w "Łanach jęczmienia po drugiej stronie gór" podejmujesz kwestię trudnej sytuacji politycznej w Tybecie. Jeśli mam być szczery, moją intencją nie było zrobienie filmu politycznego. To jednak opowieść o tybetańskiej rodzinie i dorastającej w niej dziewczynie. Tak naprawdę wszyscy stajemy przed podobnymi decyzjami, gdy stajemy się dorośli i decydujemy się, czy opuścimy nasz dom. Właśnie taki był mój ostateczny cel, który chciałem osiągnąć w tym filmie. Jestem zainteresowany tybetańską kulturą, ale nie kierowałem się chęcią wyrażenia politycznego oświadczenia. Rozumiem to, o czym wspomniałeś: chińskich filmowcach próbujących robić filmy o Tybecie, którzy – być może – są zmuszeni do kompromisów. Ale musisz iść na kompromisy jeśli chcesz przetrwać.
Czy czujesz się częścią chińskiej diaspory – filmowców, którzy opuścili kraj, aby pracować za granicą? Niekoniecznie. Cóż – w Chinach powstają wspaniałe filmy. Czy znasz filmowca, który nazywa się Pema Tseden? Jest z pochodzenia Tybetańczykiem, który tworzy tam wybitne dzieła. Niedawno pokazywano jego najnowszy filmy na Golden Horse Film Festival i w Wenecji. Jednym z jego producentów jest Wong Kar-wai. Myślę, że chińskie filmy, które były dla mnie inspirujące w młodości, realizowano w warunkach jeszcze trudniejszych niż dzisiejsze. Uważam, że nie trzeba opuścić Chin, aby robić dobre kino. Jeśli masz talent i znajdziesz świetny temat, historię do opowiedzenia, to zrobisz dobry film bez względu na to, gdzie będziesz.
Mam wrażenie, że "Łany jęczmienia po drugiej stronie gór" bardzo przypominają chińskie kino Szóstej Generacji. Ci filmowcy zwykle chcą opowiadać bardzo proste i kameralne historie. Są to przeważnie dramaty rodzinne. Tak. Uwielbiam te filmy przez ich skupienie na "małych" postaciach w społeczeństwie. Z perspektywy tych zwykłych osób możemy patrzeć na zbiorowość i świat.
Czy trudno było nakręcić "Łany jęczmienia po drugiej stronie gór" w Indiach? Wiele pejzaży sugeruje, że kręciliście w bardzo odległych i odludnych miejscach. Tak – było to niezwykle skomplikowane. Ale na tym polegała cała zabawa i sprawiło mi to wiele przyjemności. Potraktowałem to jak wyzwanie.
Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie obsadowym związanym z wyborem Tsering Choekyi do roli głównej bohaterki, nastoletniej Pemy? Przez rok podróżowałem po Indiach i spotkałem ją na ulicy. Po prostu natychmiast nawiązałem z nią więź i pomyślałem, że coś jest w tej dziewczynie. Usiedliśmy i od tego się wszystko zaczęło. Cała reszta odbyła się tak, jak w przypadku każdego filmu tak naprawdę: praca nad scenariuszem, rozwojem postaci, przeprowadzanie prób Jak się pewnie domyślasz, wszyscy, którzy u mnie zagrali, byli naturszczykami. W społeczeństwie tybetańskim nie ma przemysłu filmowego jako takiego. Dopiero teraz formuje się środowisko filmowców, twórców wideo, aktorów. Jednak jeszcze kilka lat temu bardzo trudno było znaleźć osoby wywodzące się z tej nacji, które mogłyby nas profesjonalnie wesprzeć. Dlatego musieliśmy pukać do drzwi i błagać o pomoc, zdobywać pozwolenia, aby iść na spotkania do szkół, robić tam castingi. Nie było to łatwe, ale z chęcią bym to powtórzył.
Jak odbierany jest Twój film? Myślę, że widziało go już wielu Chińczyków. A co do społeczności tybetańskiej – cóż, to społeczeństwo jest bardzo rozrzucone – część przebywa na Zachodzie, na uchodźstwie. Część zgadza się z tym, co staram się robić i akceptuje film (być może historia w nim opowiedziana w jakiś sposób odzwierciedla ich dzieciństwo), a niektórzy nie. Ale ogólnie otrzymałem bardzo pozytywne reakcje ze strony Tybetańczyków i to bardzo miłe z ich strony.
Jakie są Twoje najbliższe plany? Zamierzam zrobić trylogię himalajską. Obecnie pracuję nad drugim filmem. To historia miłosna, która rozgrywa się między parą nastolatków. Nie będzie to tym razem opowieść tybetańska, choć będzie rozgrywać się w tym samym regionie, Himalajach. Dotyczy relacji między człowiekiem a naturą, zwierzętami, tego typu sprawami (śmiech). W tym momencie piszę scenariusz.
Wciąż pracujesz jako operator? Jako operator pracowałem po ukończeniu szkoły filmowej. Teraz liczę na to, że będę otrzymywać oferty pracy również jako reżyser.
Rozmawiał Marek S. Bochniarz