Felieton

Dzień świstaka

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dzie%C5%84+%C5%9Bwistaka-129212
Dzień świstaka
źródło: materialy promocyjne
"Dzień świstaka" doczekał się tuzinów interpretacji i zastępów oddanych fanów, dostrzegających w filmie element religijnej przypowieści o sensie życia. (...) Dla wielu psychologów film pozostaje jedną z najlepszych ilustracji klinicznej depresji, w której pacjent zaczyna postrzegać rzeczywistość jako mdłą, powtarzalną i jałową.


Był taki czas (późne lata dziewięćdziesiąte? wczesne lata zerowe?), kiedy to "Dzień świstaka" (1993) grano na Polsacie na tyle często, że był to niemal dzień świstaka. Jedyne arcydzieło w dorobku Harolda Ramisa nie doczekało się co prawda w Polsce dystrybucji kinowej, ale dzięki intensywnemu obiegowi VHS i TV zagościło na trwałe w polskiej świadomości – a tytułowa fraza także i u nas przeszła do mowy potocznej (jako skrót myślowy oznaczający czy to nudę i powtarzalność codzienności, czy to ekstremalne przypadki déjà vu).

Koncept, wokół którego początkujący scenarzysta Danny Rubin zbudował swój tekst pod koniec lat osiemdziesiątych, był zwodniczo prosty – i mógł kojarzyć się z poetyką telewizyjnej "Strefy mroku" Roda Serlinga (która, nota bene, właśnie w latach 1985-89 przeżywała wskrzeszenie za sprawą serii nowych odcinków TV, a także nowelowego filmu kinowego z roku 1983). Oto Phil Connors (Bill Murray), samolubny prezenter prognozy pogody, trafia na podwójną zsyłkę: nie dość, że musi relacjonować przaśny tytułowy festyn w małej pensylwańskiej mieścinie Punxsutawney – co samo w sobie wydaje mu się horrorem – to na dodatek zostaje więźniem jednego i tego samego dnia, powtarzającego się nieubłaganie w czasoprzestrzennej pętli. Każdy dzień Phila to 2 lutego; każdego poranka o 6:00 w hotelowym pokoju budzi go ta sama piosenka ("I Got You Babe" w wykonaniu Cher i Sonnyego Bono, których popowa słodycz z czasem przeradza się w rodzaj psychotycznej groźby). Co gorsza: nikt poza Phliem niczego niezwykłego nie dostrzega – pamięć wszystkich wokół jest cyklicznie cofana o 24 godziny, podczas gdy Phil wpada kolejno w zdumienie, bunt, euforię i samobójczą gorycz, nie mogąc posunąć swego życia o dzień do przodu. W końcu bohater obdarza miłością zarówno 2 lutego, Punxsutawney jako takie, a także swą producentkę Ritę (Andie MacDowell) – która najpierw była mu obojętna, następnie stała się niedostępnym obiektem chuci (bezkarnej dzięki kolejnym czasowym resetom), a ostatecznie – pełnowartościową partnerką. Wreszcie, wraz z wykorzystaniem przez Phila któregoś już z kolei 2 lutego do maksimum – tak pod względem moralnym, jak i obywatelskim, edukacyjnym, ludzkim, a nawet artystycznym – klątwa znika. Phil może wkroczyć w trzeci dzień lutego dopiero, kiedy nauczy się być ciepłym, odpowiedzialnym i altruistycznym użytkownikiem daru zwanego dobą. 

Oczywiście, że w "Strefie mroku" byłoby i krócej, i mroczniej – niemniej rozbudowany przez Rubina koncept wyjściowy okazał się tak nośny, że "Dzień świstaka" doczekał się tuzinów interpretacji i zastępów oddanych fanów, dostrzegających w filmie element religijnej przypowieści o sensie życia. Harold Ramis opowiadał (między innymi w wywiadach zamieszczonych na amerykańskim Bly-rayu z jubileuszową edycją filmu na 20-lecie premiery), że był zdumiony liczbą listów od przedstawicieli rozmaitych kościołów i sekt, twierdzących niewzruszenie, że "Dzień świstaka" idealnie wciela ich (i wyłącznie ich!) credo. Przed jednym z amerykańskich kin, w których grano film w trakcie jego premierowego przebiegu, zebrała się grupka chasydów z transparentem zachęcającym wątpiących do konwersji ("Czy każdy twój dzień jest taki sam jak poprzedni?"). Dla wielu psychologów film pozostaje jedną z najlepszych ilustracji klinicznej depresji, w której pacjent zaczyna postrzegać rzeczywistość jako mdłą, powtarzalną i jałową.

Szukający w kinie pocieszenia istotnie odnajdą je w happy endzie, jaki serwuje widzowi Ramis ("Jestem poczciwcem, wierzę w to zakończenie" – powie po latach reżyser w komentarzu DVD), podczas gdy cynicy wskażą na zasiane pod koniec ziarenko wątpliwości, kiedy to Phil co prawda proponuje Ricie przeprowadzkę do idyllicznego Punxsatawney, ale natychmiast dorzuca: "Na początek coś wynajmiemy" (i są to ostatnie słowa padające w filmie). Ryan Gibley, autor książkowej analizy "Dnia świstaka" wydanej w 2004 roku w serii Modern Classics (British Film Institute), idzie w interpretacyjnym sceptycyzmie najdalej, stwierdzając wprost: "Żaden następny dzień w życiu Phila nie ma szans równać się z ciągłym, wielopiętrowym spełnieniem, jakiego dostarczył mu dopracowany przezeń do perfekcji 2 lutego – co niechybnie zaowocuje depresją".

Innymi słowy – spór o to, czy "Dzień świstaka" jest dziełem optymistycznym, czy podprogowo pesymistycznym, jest równie żywy i niemożliwy do rozstrzygnięcia jak debata nad tym, czy "To wspaniałe życie" (1946) Franka Capry to hymn na cześć małych miasteczek czy mimowolny portret fundowanych przez nie opresji, popychających wrażliwe jednostki na skraj samobójstwa. Jednym z powodów, dla którego owa wielość interpretacji jest w przypadku "Dnia świstaka" zasadna, pozostaje genialna decyzja Rubina i Ramisa, by – na przekór własnym wątpliwościom i silnym presjom producentów – nie dopowiadać na siłę, jakie jest źródło spadającej na Phila klątwy. To wspaniałe, że zachowały się robocze wersje scenariusza (często spisane ręką flirtującego z kompromisem Ramisa), opisywane w książce Gibleya, w których np. cygańską klątwę na Phila rzucała zraniona kochanka upozowana na Glenn Close z "Fatalnego zauroczenia" (1987) – ale chyba nawet wspanialej, że żadnej z owych wersji nie zrealizowano. Ponieważ "Dzień świstaka" nie zawiera choćby pretekstowego wyjaśnienia magicznej klątwy – w przeciwieństwie do takich komedii fantastycznych, jak "Dwoje we mnie" (1984), "Duży" (1988) czy "Switch: trudno być kobietą" (1991) – jest nam oszczędzona cała toporna fabularna maszyneria, jaką zazwyczaj ze zdjęciem klątwy kojarzymy (szalony jasnowidz, ukryty talizman, tajemnicze hasło, magiczny pocałunek, etc.). Nigdy też nie rozstrzygniemy kwestii, czy oryginalne zakończenie tekstu Rubina – w którym Phil budził się co prawda obok Rity 3 lutego, ale dzień ten okazywał się z kolei jej niekończącą się, znienawidzoną czasową pętlą – byłoby lepsze czy gorsze od obecnego.

Filozoficzny kod "Dnia świstaka" jest tyleż powikłany, co głęboko zakorzeniony w osobowości reżysera filmu, Harolda Ramisa – który zaczynał co prawda jako anarchizujący komik chicagowskiej grupy Second City, ale którego twórczość jest zawieszona między buntem a odruchem konserwatywnym. Co prawda po śmierci Ramisa w 2014 roku sam Barack Obama dziękował mu w mowie pośmiertnej za "bezcenne lekcje w kwestionowaniu autorytetów", ale już w wydanej kilka miesięcy temu autobiograficznej książce pt. "Ghostbusters Daughter: Life with My Dad, Harold Ramis", córka reżysera – Violet Ramis Steel – odmalowała portret swego ojca jako człowieka dużej łagodności, sporych apetytów (także seksualnych) i wielu paradoksów: w przedziwny sposób łączącego sympatie socjalistyczne, świecką etykę żydowską, buddyzm i konsumpcyjny styl życia właściwy hollywoodzkim tuzom.
Urodzony w rodzinie żydowskich sklepikarzy z Chicago, Ramis był modelowym przedstawicielem powojennego pokolenia baby-boomersów ("Zacząłem szkołę, wyglądając jak John Kennedy, a skończyłem, wyglądając jak John Lennon, pełen politycznej wiary () Lenina"). Zaciągu do Wietnamu uniknął jako rzekomy homoseksualista, a do kina wdarł się komediami atakującymi twierdze amerykańskiej majętności: takie jak akademickie "bractwa" w "Menażerii" (1978) czy luksusowe country cluby w "Golfiarzach" (1980). Marksistowskie sympatie pozostały Ramisowi na całe życie – dość powiedzieć, że wymarzone przezeń oryginalne zakończenie jego współautorskich "Pogromców duchów 2" (1989) polegało na opętaniu Statui Wolności przez złego ducha, zestrzeleniu jej przez tytułowych pogromców, tak że koniec końców pada ona swym wielkim cielskiem na Wall Street, a jej tunika zostaje zadarta do góry (upokorzone truchło kapitalizmu!). A mimo to, jako się rzekło, jest u Ramisa także element zachowawczy: w "Szarżach" (1981) wedle jego scenariusza Bill Murray przechodził od totalnej abnegacji do swoistego hipsterskiego patriotyzmu, a pierwszy wyreżyserowany przez niego kasowy hit – "W krzywym zwierciadle: Wakacje" (1983) – to zarazem atak na absurdy amerykańskiej rodziny, jak i miłosna celebracja jej dziwactw.

Jest rzeczą arcyciekawą, że buntowniczość przeciwko kapitalistycznym instytucjom w kolejnych filmach Ramisa była stopniowo kontrapunktowana przez coraz to czulsze portretowanie ogromnej presji kulturowej wywieranej w amerykańskiej kulturze na mężczyzn, którzy powinni być i idealnymi mężami, i jurnymi kochankami, i biznesmenami, i żołnierzami, etc. Poczynając od Clarka Griswolda (Chevy Chase) w "Wakacjach", poprzez zbiedniałych wykładowców akademickich w pierwszych "Pogromcach duchów" (1984), aż po Phila Connorsa w "Dniu świstaka" (którego dzień nie zostanie "zaliczony", dopóki bohater nie da z siebie absolutnie wszystkiego – a nawet więcej), kino Ramisa jest komediową kroniką psychicznych siniaków, jakie w amerykańskich mężczyznach rodzi niekwestionowany kult męskości nieomylnej i heroicznej. Temat ten pociągnie Ramis w wybitnym "Stuart Saves His Family" (1995), w którym całkowicie wyzuty z asertywności, psychicznie wykastrowany life-coach będzie musiał odrzucić zobowiązania wobec rodziny, by znaleźć ukojenie – a do krańca doprowadzi go nieudanymi "Mężami i żoną" (1997), w których ojciec rodziny (grany przez Michaela Keatona) zostanie dosłownie sklonowany, by sprostać wielości ról, jakie są odeń oczekiwane.

Na tym tle "Dzień świstaka" jest najbliższy buddyzmowi, całkowicie zaakceptowanemu pod koniec życia przez Ramisa. Phil musi uwolnić się od pragnień i zacząć żyć dla innych, bo pragnienia rodzą cierpienie i zamykają nas w chronicznym niespełnieniu. Amerykańska małomiasteczkowość bywa irytująca (Stephen Tobolowsky przechodzi samego siebie jako wkurzający dawny znajomy z liceum, wpadający na Phila co rano i zagadujący go na śmierć, a rozbrzmiewająca kilkunastokrotnie "Pennsylvania Polka" to muzyczna tortura), ale Ramis koniec końców akceptuje ją z dobrodziejstwem inwentarza. Nie dziwi, że wkrótce po ukończeniu "Dnia świstaka" sam przeniósł się z Kalifornii do niewielkiego Glencoe w stanie Illinois – mimo że skrajny konserwatyzm tego miejsca często go irytował.
Na koniec należy wypowiedzieć największą oczywistość: nie byłoby wielkości "Dnia świstaka" bez roli głównej Billa Murraya. Dla Ramisa była to szósta współpraca z aktorem (po "Pulpetach" (1979), "Golfiarzach", "Szarżach" i dwóch częściach "Pogromców"), a zarazem – jak się miało okazać – ostatnia. Ostre kłótnie na planie, ekscentryzm Murraya i jego ciągnąca się po zdjęciach niechęć do Ramisa – trwająca aż do choroby reżysera, kiedy to odwiedził go przy łożu śmierci – obrosły przez lata legendą, mimo że obaj panowie wiedzieli, jaka jest wartość ich współpracy (w programie Davida Lettermana Murray powiedział z przekąsem: "Nigdy wcześniej nie zagrałem lepiej, a Harold już nigdy lepiej nie wyreżyseruje"). Ekranowa persona Murraya – unikalny miks mizantropii i przysiadalności – przydaje "Dniowi świstaka" charyzmatycznego bonusu, którego nie zapewniłby żaden inny wykonawca roli Phila. No a Andie MacDowell, z cudownie miękkim południowym akcentem i roześmianą inteligencją w oczach, jest dlań idealną ekranową partnerką.

Trudno myśleć o filmach tak opatrzonych jak "Dzień świstaka" jako o arcydziełach kina. Ale ten film arcydziełem jest. Ryan Gibley nie bez przyczyny porównuje go do tak wyrafinowanych kinowych eksperymentów z czasem i powtarzalnością jak nowofalowe dokonania Alaina Resnais czy Nicolasa Roega. Krytyk Gilbert Adair celnie wskazuje, że sukces "Dnia" przetarł szlaki takim awangardowym komediom, jak "Truman Show" (1998) czy "Być jak John Malkovich" (1999). Poza wszystkim innym, jest to także film o kręceniu filmów (Phil staje się przecież reżyserem, scenarzystą i gwiazdą własnego dnia, rozgrywanego w nieskończonej wersji coraz to doskonalszych dubli), a oddzielną kwestią jest pytanie: ile czasu spędził Phil w magicznej pętli? Indagowany przez dziennikarzy Ramis nigdy na to jednoznacznie nie odpowiedział. W pierwszej wersji scenariusza Rubina było to dziesięć tysięcy lat. Na ekranie widzimy 5 kolejnych dni, po czym montaż rozmywa odstępy między dniami kolejnymi, nie sugerując szerokości dokonywanych elips. No ale cóż: rachowanie i domysły w tej materii to już odrębna dziedzina świstakologii, w którą zagłębiać się nie mam odwagi. Jako że w lutym minęło ćwierć wieku od premiery tego wspaniałego filmu, te domysły zostawiam czytelnikom Filmwebu.