PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=703836}

Zwierzogród

Zootopia
7,9 269 456
ocen
7,9 10 1 269456
7,8 36
ocen krytyków
Zwierzogród
powrót do forum filmu Zwierzogród

Przedsłowie:

No cóż... Dawno mnie tu nie było. Tak... Dawno niczego nie zamieściłem. Choćby słowa. Ehh... Nostalgia...

No cóż, jak z tytułu można wywnioskować, mam zamiar zamieścić tutaj napisane przeze mnie fanowskie opowiadanie, które zatytułowałem, zauważcie że bardzo subtelnie, "Zwierzogród 2".

Nie wiem, czy bywają tutaj osoby, które kojarzą mnie z forum "Krainy Lodu". Nie wiem, to było dawno. Tym bardziej nie wiem, czy ktokolwiek zobaczy ten temat, który jest już zapewne kawałek scrollowania w dół. Jeżeli jednak są tu te osoby i dotrą do tego tematu, to zapewne pamiętają coś o wspomnianych przeze mnie co najmniej dwóch opowiadaniach z "Krainy Lodu". Muszę niestety was zawieść. Prawdopodobnie nigdy ich nie skończę. Mam jednak nadzieję że, jeżeli moje wcześniejsze opowiadania dały wam choć odrobinę rozrywki, w tym wypadku będzie podobnie.

Jednak zanim przejdziemy do historii, powiem parę słów o tytule, bo wydaję mi się, że muszę parę słów powiedzieć.

Dlaczego "Zwierzogród 2"?

Cóż... Było to coś na kształt ambicji. Chciałem żeby nie była to kolejna historyjka, opowiadająca o jakimś tam nieistotnym wątku, w której nasi bohaterowie coś tam robią, nie! Chciałem by tym razem była to historia wielkiego formatu. Opowiadająca o bardzo ważnym wydarzeniu, mająca morał, wątki poboczne i żeby była blisko powiązana z materiałem źródłowym... Żeby nadawała się na nic innego, jak ekrany kin. Żeby była to historia, która mogłaby zostać sequelem filmu. Czy mi się udało? Oceńcie sami.

Zazwyczaj tego nie robię. Zazwyczaj nie mówię nic o moim "dziele" przed jego zamieszczeniem, żeby nie włączyć w czytelniku oczekiwań, pozytywnych, czy negatywnych. Ale skoro już obiecałem historię "dużego formatu", powiem teraz coś negatywnego, żeby nieco zrównoważyć wasz obiektywizm.

Po obejrzeniu "Zwierzogrodu", co miało miejsce kilka miesięcy temu, jakoś w lutym, pomysł na tę historię wpadł mi do głowy od razu. Od razu zasiadłem do klawiatury i od razu zacząłem pisać.

...

I skończyłem DOPIERO teraz. Pisało mi się wyjątkowo źle. Ciężko, boleśnie, przez pot i łzy, nie płynące jednak z ciężkiej pracy, a ze zmuszania się do niej. Tak, dobrze mnie słyszeliście. Po prostu uparłem się, żeby tę historię dokończyć. Moim celem było jak najszybsze odcięcie się od tej historii, bym nie zniszczył sobie spojrzenia na nią. Cóż... Nie obyło się bez ofiar na tym polu. Moje odczucia nie mają jednak nic wspólnego z tym, że w wielu momentach, o ile nie w całym opowiadaniu, moje pismo może wydać się wam po prostu wymuszone, napisane od niechcenia, niedbale, szybko i bez poświęcanej uwagi.

Dodam jeszcze, że wyszło 120 stron w Microsofcie i sami zdecydujcie, czy w ogóle zechcecie się za to zabrać.

W razie czego, proszę o rzetelną opinię.

Bilet95

Rozumiem, rozumiem ;).

To tylko fanowskie opowiadanie. To nie ja wam łachę robię, że możecie je przeczytać. Jest dokładnie na odwrót :P.

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Nawet jeśli dostrzegasz jakieś nieprawidłowości (ja nie potrafię, za mało się znam), to moim zdaniem powinieneś pisać więcej, również w takim klimacie.
Moim zdaniem opowiadanie jest świetne, bardzo miło mi się czytało. I chociaż na film może jest trochę za długie, to jestem przekonany że gdyby Disney to przeczytał, to niektóre części powinny przyciągnąć ich uwagę, jak na przykład fragment z przesłuchaniem :)

kacio0

Wielkie dzięki za miłe słowa.

Koncept przesłuchania również był jednym z pierwszych pomysłów. Tych, które pchnęły mnie do napisania całej historii. Jeśli chodzi o ostateczną wersję kontra zamysł, to początek i koniec sceny mi się nawet podoba, tak jak zachowanie Nicka. Judy natomiast... Nie wiem, jeśli chodzi o sam moment jej "gry", to wydaje mi się trochę sztuczna, wbrew temu jak chwali ją Nick i jak skuteczna metoda się okazała.

Serdecznie pozdrawiam ;).

andrzej_goscicki

Różne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy w tych czasach. Mnie na przykład jakiś czas temu wzięło na wspominki. Wróciłem sobie do tego opka. Po... czterech latach. Tak, po ponad czterech latach. Jezu, jak to zleciało... No, ale mniejsza. Niemniej przeczytałem to sobie jeszcze raz, całą tę historię. Przypomniałem sobie wszystko – zabójcze mleko, poszukiwania matki Nicka, pośrednika pośredników Conrata, Yi Zhi i to wredne, parszywe bydlę, Charlesa Pełnię... Pamiętam, że kiedyś czytałem to naprawdę nieźle nakręcony. Teraz już na chłodno i spokojnie. Fanowski hajp oczywiście dawno mi minął, ale i tak fajnie było do tego wrócić.
I... cóż, generalnie podtrzymuję to, co napisałem wtedy. To ciągle jest fajna historia. Napisana w duchu oryginału, z pełnym poszanowaniem kanonu, w oparciu dobrze poprowadzoną i konsekwentnie rozegraną intrygę. Ale przede wszystkim – wciągająca. A czyż nie o to chodzi właśnie w kryminałach, żeby zainteresować czytelnika? Oczywiście można czepiać się jakości wykonania. Mógłbym dalej wskazywać koślawe sformułowania, nadmierną łopatologię, błędy ortograficzne czy dziury w fabule; teraz widzę ich więcej. Mógłbym to wypunktować jedno po drugim, a Ty, leniu śmierdzący, i tak napiszesz tylko, że Ci się nie chciało robić porządnie. Więc nie będę. Zresztą i tak pewnie wszystko już wiesz. Dzisiaj zapewne napisałbyś to inaczej.
Ale po namyśle stwierdziłem, że brakuje mi tutaj jednak jednej sceny. Czy może rozwinięcia sceny już istniejącej. Chodzi o scenę, może nie na samym początku, ale zaraz po nim. Kiedy cała akcja się zaczyna rozkręcać, kiedy pierwsze karty leżą na stole, kiedy czytelnik otrzymuje obietnicę intrygi – wtedy mamy wciśnięcie na moment hamulca. Co jest spoko, bo daje moment na zaczerpnięcie oddechu przed dalszą akcją. Ale prosiłoby się, żeby przydusić go trochę mocniej. Żeby trochę rozwinąć tę scenę, żeby pobyć z Nickiem, bo o nim tu mówię, żeby pobyć z nim trochę dłużej, wycisnąć z tego więcej, popchnąć to może w jakiś lekko grimdarkowy klimat. To by było coś w Twoim stylu, prawda? Ano właśnie. Tu był potencjał, lecz nie został wykorzystany. Nie jest oczywiście tak, że bez tego historia jest niekompletna, broń Boże – ale ja jednak czuję w tym miejscu lekki niedosyt.
Więc postanowiłem ją dopisać. Tę scenę, tak. Napisałem fanfika do fanfika. Nie wiem, na ile jest to popularne, ale podejrzewam, że nie jestem pierwszy. Nie wiem jednak, jak się autor oryginału po takim czymś powinien czuć. Czy powinien się obrazić, że biorę jego historię na warsztat i bezczelnie coś dopisuję? Czy wręcz przeciwnie, powinien czuć się doceniony, że jego dziełko kopnęło kogoś do tego stopnia, że postanowił ją twórczo rozwinąć? Nie wiem. Zobaczymy, co się stanie. Oceń jak chcesz.
Więc, żeby już nie przedłużać: przedstawiam mój wkład w tę historię. Jedną, bonusową scenę z Nickiem w roli głównej. Niech to będzie moja skromna kontrybucja do tego fanfika – fanfika, którego odkryłem dokładnie wtedy, kiedy potrzebowałem, który przynajmniej w części zaspokoił mój głód fanowskich pragnień i marzeń, rozbudzonych tym niesamowitym filmem.

Tribute to Andrzej Goscicki – Zwierzogród 2.1
a.k.a. My, kundle tego świata

Zmienił się przez ten czas, oczywiście, że się zmienił. Ale chyba na lepsze. Zmężniał, spoważniał, wydoroślał. Inne miał teraz horyzonty myślowe, inne cele i perspektywy. Wchodząc do marketu już nie patrzył, co by tu gwizdnąć, będąc w tłumie już nie rozglądał się za otwartymi torbami i plecakami. Akademia Policyjna wzięła go w swe objęcia i porządnie wyżęła, i gdy opuszczał jej progi, zaliczywszy przyspieszony kurs dojrzewania – był już kimś innym. Gorąco było, gdy składał ślubowanie, skwar lał się z czerwcowego nieba, a on stał na baczność, w galowym mundurze, i mrużąc oczy od słońca powtarzał wraz z innymi słowa przysięgi: ja, Nicholas Bajer, ślubuję służyć wiernie obywatelom Zwierzogrodu, strzec bezpieczeństwa miasta i jego obywateli, nawet z narażeniem życia, tak mi dopomóż Bóg... Miał dwadzieścia siedem lat. Miał dwadzieścia siedem lat i właśnie został policjantem, jako pierwszy lis w historii dostąpił zaszczytu noszenia policyjnej odznaki. A rok później, pewnego dusznego, lipcowego wieczoru, siedział w jakiejś małej, podłej kawiarence gdzieś na obrzeżach Śródmieścia, gdzie słyszano, jak mówi:
– Ale w razie czego – wszystko biorę na siebie.
Judy upiła łyk kawy i uśmiechnęła się.
– W razie czego – powiedziała – to my po prostu prowadzimy sprawę kradzieży, która, zupełnym zbiegiem okoliczności – najlepsze jest to, że to wcale nie jest kit! – która zupełnym zbiegiem okoliczności jest powiązana z zaginięciem twojej matki. I tyle.
– Mhm. A akta?
– Co: akta?
– Te, które zabrałaś. Nie kapną się?
– Eee, raczej nie. Musieliby się nieźle postarać. Bo widzisz... – Pomachała mu plikiem czerwonych teczek. – Przy okazji pożyczyłam sobie parę innych. Wątpię, żeby im ich brakowało.
Nick uśmiechnął się z uznaniem.
– Szczwany królik.
– Głupi lis.
Nie odpowiedział. Opadł na oparcie. Patrzył bezczelnie uśmiechniętej Judy w oczy i czuł, jak kąciki ust powoli, powoli, mu się unoszą, i w końcu – nie było rady – oboje parsknęli śmiechem, prawie że równocześnie. Ale gdy się opamiętali i na powrót złapali kontakt wzrokowy, wesołość uleciała już na dobre. Teraz: nostalgia i melancholia unosiły się nad stołem. Siedzieli tak, w milczeniu patrząc sobie w oczy, lis i królik, niemymi spojrzeniami-uśmiechami wyrażając sobie rzeczy, które słowami wyrazić ciężko. Zabawne: kobieta i mężczyzna, w podobnym wieku, z relacją dalece wykraczającą poza standardowe pracowe kumpelstwo – aż się prosi o podteksty. Ale żadnych nie było. Nie, nic z tych rzeczy, nawet namiastki erotyzmu; pełen luz psychiczny po obu stronach.
Nick rozejrzał się przelotnie po kawiarni. Bezpłciowa i nijaka, ciasna i niedoświetlona, niczym nie odróżniała się od dziesiątek tanich knajp w mieście, oferujących słabą kawę i niskiej klasy namiastkę prywatności. Takie same obrusy w kratę, takie same wesołe obrazki na ścianach, takie same blaszane naczynia dyndające pod sufitem. Pustawo było o tej porze. Sarna-kelnerka krzątała się przy kontuarze. Młody lampart w koszuli w smoki bawił się komórką. Dwie zebry w garniturach gawędziły znudzonymi głosami. Siwawy dzik w dżinsowej kurtce męczył się z rozbebeszonym sandwiczem. Więcej nikogo. Zza szyby dochodziły niemrawe odgłosy ruchu ulicznego.
Judy wciąż się uśmiechała. Jej oczy błyszczały podekscytowaniem.
– A więc? Działamy?
Nick skinął głową.
– Działamy. Jutro?
– Jutro.
– Okay. Jaki jest plan? Od czego zaczniemy? Masz jakiś pomysł?
– Mhm, powiedzmy, że jeden mam...
– Jaki?
Ale Judy pokręciła głową.
– Nie powiem ci. Nie teraz. Nie chcę, żebyś się sugerował. Najpierw zapoznaj się z tym – wskazała głową teczkę. – Z faktami. Spójrz na sprawę własnymi oczami, jak na śledczego przystało. A potem mi powiedz, co o tym sądzisz.
Nick westchnął.
– Nie będę obiektywnym śledczym. Nie dam rady. Nie w tej sprawie.
– Wiem. Ale spróbuj. W każdym razie nie chcę ci teraz mącić w głowie. Prześpij się z tym.
– Taa. Jeszcze jedno. Słuchaj, ja... zapomniałem ci podziękować z tego wszystkiego. Dziękuję.
– Daj spokój, nie ma o czym mówić! – machnęła ręką. – Skołować akta z archiwum –
– Dziękuję ci, że mnie wysłuchałaś.
Nick nie uśmiechał się. Był skupiony i bardzo poważny. Judy też spoważniała, nagle zdjęta nastrojem. Patrzyła lisowi w oczy. Rzadko, bardzo rzadko widywała go w takim stanie; bez zadziornego błysku w oku, bez chytrego uśmiechu, bez cynicznego tonu w głosie. A teraz siedział przed nią – całkowicie bezbronny się jej teraz wydawał, kiedy zrzucił pancerz, którym chronił się przed światem. Wiedziała, że musiało trzepnąć go nieźle. I wiedziała też, że bardzo nie chciał, by ktokolwiek kiedykolwiek go takiego widział. Ale przyszedł do niej, żeby go wysłuchała. Przemknęło jej przez myśl, że jest być może jedyną osobą w całym wszechświecie, która kiedykolwiek rozmawiała z nim w ten sposób. Której kiedykolwiek się z czegoś zwierzał.
Westchnęła.
– Napędziłeś mi stracha – powiedziała cicho. – Głupi lisie. Tym zniknieniem swoim.
– Tak, wiem. – Nick spuścił wzrok. – Źle zrobiłem. Przepraszam. Należy mi się ochrzan.
– Następnym razem... Obiecaj, że nie zrobisz tak więcej. Co? Hmm?
– Obiecuję.
– Na pewno?
– Słowo. Słowo harcerza.
– No – uśmiechnęła się. – Teraz wierzę.
Westchnęła i spojrzała na zegarek.
– Będę się zbierać pomału. Dziewiąta? Podjadę po ciebie.
– Okay – mruknął Nick. I po chwili już obejmował stojącą na palcach Judy. Nieco niezgrabnie im to wyszło, ale trwali tak w uścisku dłuższą chwilę, trochę chyba mocniejszym niż wymagała tego sytuacja. – No, to lecę. – Taa. Ja też niedługo. – Wyśpij się. I pamiętaj o pracy domowej. – Dobrze, mamo. – Odstąpiła od niego, jeszcze raz obdarzyła go długim spojrzeniem i poszła do wyjścia. Brzęknął dzwoneczek nad drzwiami, a gdy była już na zewnątrz, zanim poszła, popatrzyła jeszcze na Nicka przez szybę witryny. Nick patrzył na nią. Był pewien, że to dobra odpowiedź.
Został więc sam. Z głębokim westchnieniem ulgi rozwalił się na oparciu. Dłuższą chwilę siedział tak, wsłuchany w strzępy kawiarnianych rozmów-nierozmów, obojętny, zgaszony, wyprany z myśli i energii. Przed nim, na stoliku, stały dwa kubki po kawie, jeden żółty, drugi ciemnobrązowy. A pomiędzy nimi – leżała czerwona, tekturowa teczka. Patrzył na nią bezmyślnie, niezdolny do działania. Wiedział, że powinien zebrać się i wstać; ale nie mógł. Potrzebował pobyć jeszcze trochę samemu, uporządkować sobie to wszystko raz jeszcze, raz jeszcze strzelić sobie w żyłę parę miligramów samotności.
Mimo że zażył jej już dzisiaj aż nadto.
Przymknął oczy. Po raz setny, po raz tysięczny spróbował zrekonstruować sobie w myślach sekwencję wydarzeń z dzisiejszego popołudnia, sekunda po sekundzie, klatka po klatce – jak ci maniacy kina, co to po wielokroć oglądają ukochane filmy, już nie po to, by śledzić fabułę, przeżywać dramaty bohaterów, wzruszać się, bać się czy denerwować wraz z nimi, lecz po to, by odkrywać coraz to nowe szczegóły, tajemnice, nawiązania, by zachwycać się artystycznym kunsztem aktorów, smakować dialogi i ścieżkę dźwiękową, podziwiać detale scenografii. Ale pamięć to nie jest film i nie można się, ot tak, cofnąć do dowolnie wybranego momentu, by na spokojnie zbadać wszystkie szczegóły, które kamera wypaliła na taśmie z celuloidu. Cały ten materiał, który zarejestrował lisi aparat poznawczy, został gdzieś po drodze przetworzony, zmielony, starty, poszatkowany na patchwork luźnych obrazów, dźwięków i impresji, z grubsza tylko uszeregowany po czasie. Upał. To pamięta. Upał lał się z nieba, gdy wychodził z miękkiego chłodu pralni wprost na utopioną w popołudniowym słońcu ulicę, mrużył oczy, gdy ciężki zapach Orientu uderzył go w nozdrza. Jeszcze nie słyszał, jeszcze nie wiedział, ale już poczuł, że coś było nie tak. – Nick! Nick! – wrzeszczy Judy. – Gibon, biała koszula, czarne okulary, pierwsza w lewo, goń go! – Odwrócił się w mgnieniu oka, biała plama mignęła mu w perspektywie ulicy – ale oto już sam pędził chodnikiem, rzuciwszy się w pościg, błyskawicznie, bez zastanowienia, ciało szybsze niż umysł. Biegnie. Sus za susem, sus za susem, serce rwie w piersi, oddech huczy w płucach, biała koszula gibona lśni w popołudniowym słońcu. Chodnik, kamienice, sznur zaparkowanych aut – to wszystko opływa go wokół, rozemglony powidok na peryferii pola widzenia. Sus za susem, sus za susem, biegnie, biegnie, raz, raz, raz, tamten jest wolniejszy, dopadnie go, wie o tym, siedem sekund przewagi, pięć sekund – gibon skręcił w bramę kamienicy; rzuca się za nim. Ale powoli. Ale ostrożnie. A może przyczaił się za winklem. A może ma nóż. A może ma pałkę. Nie, jest: stoi obrócony plecami, na drugim końcu korytarza, u wyjścia na podwórko; to ślepy zaułek. – Policja! – krzyczy; a głos jego odbija się głuchym echem. – Policja, stój! – I on stoi. Nie rusza się. Biel koszuli odcina się od szarości cegły-betonu korytarza. Stoi w bezruchu. Będzie uciekał? Nie będzie uciekał. Zabawa skończona. Sięga po kajdanki; i rusza ku niemu, wciąż jeszcze z przyspieszonym pulsem i oddechem. I idzie. Krok za krokiem, krok za krokiem, chłodny metal ciąży mu w dłoni, zapach szczyn i stęchlizny wierci mu nozdrza, krok za krokiem, czemu on nie ucieka, wyciąga rękę – i nagle ścisk w tchawicy, i serce w przełyku, i mróz w piersi, i włos nastroszony: bo tamten odwrócił się i zdjął okulary. A on poczuł, jak ziemia ucieka mu spod stóp. Cofnął się chyba o krok czy dwa, gdy świat wywrócił mu się na nice, sprowadzony do parteru rzeczywistością-niemożliwością. Jak. Kiedy. Jakim cudem. Niemożliwe. Niemożliwe. Stoi w stuporze, porażony – a gibon stoi naprzeciw niego, wykrzywiając wargi w szyderczym uśmiechu. Poznał go, poznał od razu: to on. Poznał – ale nie uwierzył. I patrzył, gapił się nań z otwartymi szeroko ustami, czując tylko głuche uderzenia w piersi: rysy twarzy, oko-bezoko, czerwień i serce w tym oku, czerwień i serce patrzące pogardliwie. Na skroniach siwizna. Zęby czarne-żółte. Usta wykrzywione w kpiącym uśmiechu. Oko-bezoko, czerwień i serce w tym oku, czerwień i serce patrzące pogardliwie – A więc wstąpiłeś do policji, Nick...?
A więc wstąpiłeś do policji. Słowa te huczą mu pod czaszką z siłą młota pneumatycznego. Wpełzły mu do międzymózgowia i ani myślały stamtąd wyleźć, podobnie jak ujrzana w korytarzu twarz. Poznał od razu, to był on, nie miał co do tego wątpliwości. Dużo starszy, ale on. On... to znaczy – kto? Bo już dawno o nim zapomniał, znikł mu w odmętach pamięci, umarł w jego umyśle, jeszcze dawno, w swoim dawno zaprzeszłym życiu. A teraz ujrzał go po raz kolejny. A więc wstąpiłeś do policji... To zapamiętał i tego się uczepił. I bez przerwy teraz przeżywał.
Bo o tym, co gibon powiedział potem – o tym myśleć się po prostu bał.
Westchnął i przemógł się w końcu, sięgnął po te akta. Nic szczególnego: czerwona teczka z tektury, z białą etykietą, według wzoru jeszcze sprzed reformy. Z biegiem lat poszarzała i wyblakła, zwłaszcza przy krawędziach, rogi miała lekko pozaginane. Tusz pieczątki częściowo zatarł się i rozmazał, głównie w okolicach AWA i ĘTA, jak ślad szminki po pocałunku. Ale sygnatura wciąż była świetnie widoczna: D-III-5604-61/97/BH, przeczytał Nick – wydział, numer sprawy i data, zaklęte w alfanumerycznym szyfrze policyjnej biurokracji. Nie otworzył teczki, odgiął tylko lekko okładkę; w środku za dużo nie było. Przejechał kciukiem po grzbiecie; na opuszce palca została mu szara kreska kurzu. 97, dziewięćdziesiąty siódmy... dwadzieścia lat, dwadzieścia lat leżała ta teczka w archiwum, i było to po niej widać. Ale nie to w sygnaturze było najważniejsze. Ważniejsze było co innego: te dwa znaki na końcu. BH.
BH, Bajer Hannah.
Nick westchnął głęboko.
Jej uśmiech. Jej głos. Jej zapach. Jej twarz, jej oczy, jej dłonie... Niepełny, kaleki obraz zachował mu się w pamięci. Reszta rozwiała mu się w mgle zapomnienia, tylko tyle mu zostało: strzępy, kawałki, okrawki... Nie ma zbyt wielu wspomnień z nią związanych. Nie ma zbyt wielu wspomnień, ale te, które ma, są dobre. Przechowuje je i starannie pielęgnuje, w najgłębszych zakamarkach umysłu – nawet nie tyle wspomnienia, co raczej pamięć o wspomnieniach. Jedno zapamiętał przede wszystkim: zawsze przy nim była. Zawsze przy nim była, i zawsze była po jego stronie, zawsze mógł na nią liczyć i zawsze mógł szukać u niej wsparcia i pociechy. Jak u skautów zrobili mu falę, jak zleciał z rowerka i trzeba było jechać na szycie, jak w szkole ukradli mu ukochany długopis z Kapitanem Kirkiem – ona była na posterunku. Była przy nim, była obecna w jego małym życiu, na dobre i na złe. Dzielił z nią swoje dziecięce radości. Ale nie pochwalił się jej nigdy dyplomem i nie przyprowadził nigdy dziewczyny na obiad; bo umarła, jak miał siedem lat. To znaczy to nie było do końca tak, że umarła – ale czy ma to jakieś znaczenie...? Zniknęła raz na zawsze z jego życia, zniknęła i nigdy już nie wróciła. Niby to samo, ale jednak nie to samo. Brakowało jednego, bardzo ważnego składnika – ostatecznej, żelaznej pewności końca. I stąd wynikała reszta – niepewność losu rodzi rozpaczliwe pragnienie poznania prawdy, a tej nigdy nie uda się zaspokoić... Opłakał ją, opłakał ją uczciwie i zaakceptował – z trudem, ale jednak – zaakceptował świat, w którym jej nie ma. Ale nie był to pogrzeb, to był tylko symbol pogrzebu; i pokrzepienie, jakie mu przyniósł, też było jeno symboliczne. Pochówek domaga się bowiem słów, gestów, obrzędów, ceremonii, wspólnoty dusz – a te zostały mu odmówione. Bo nie było przecież Ciała, które mógłby po raz ostatni ucałować, w zimną dłoń, zanim by spoczęło w białym aksamicie. Nie było Żałobników, z którymi mógłby współczuć stratę, dzielić gorycz, łamać się cierpieniem. Nie było Kapłana, który cichymi, spokojnymi słowami modlitwy mógłby wlać w jego ducha nadzieję i pocieszenie. Nie było Trumny, na wieko której mógłby cisnąć grudę ziemi, po czym patrzeć, jak odpływa w mrok, w chłód, w wilgoć; w wieczność. Nie było wreszcie Mogiły, do której mógłby się samotnie udać w chłodny, jesienny wieczór, odnaleźć ją wśród setek innych na cmentarzu, uklęknąć przy niej, oprzeć się czołem o chropowaty, nadkruszony brzeg i wyszeptać: Jestem, mamo, przyszedłem.... Była tylko rozpacz, gorycz, i samotny szloch w poduszkę.
Co komu po epitafiach, jeżeli nagrobka brak?
Czy nam, kundlom tego świata, będzie w ogóle dane dostąpić Zbawienia?
Nam, kundlom tego świata. Żyjącym na marginesie życia. Obok i pod. Bez praw. Bez wypłat. Bez ubezpieczeń. Pasożytującym na mieście i jego mieszkańcach. Żyjącym z dnia na dzień, w rytmie betonowych wschodów i zachodów słońca, na ulicy – zdanym na jej łaskę i niełaskę. Taki los czekał Nicka. Nie była to droga, którą świadomie sobie wybrał. Po prostu – tak jakoś wyszło, jak to zwykle w tego typu przypadkach. Wszystko się ustaliło gładkimi półwyborami: lis znalazł się tam, gdzie miał się znaleźć. I mimo że on wcale tego nie chciał, to zaadaptował się do życia tam, zaadaptował się idealnie. Reguły gry podłapał błyskawicznie. Jeszcze w sierocińcu, w tym krótkim, szorstkim epizodzie – już tam zafundowano mu przyspieszony kurs życia, i gdy w końcu trafił, gdzie trafił, już świetnie wiedział, co i jak. Zwierzogrodzki półświatek wessał go i wchłonął, i tam jego naturalne lisie instynkty mogły rozkwitnąć w pełni. Co też się stało. Przeleciało parę latek – a on stał się kimś. Wyrobił sobie renomę. Poznał każdego, kogo warto poznać. Wiedział, kto w czym robi, wiedział, do kogo uderzać, żeby to i tamto załatwić, wiedział, co wolno i czego nie wolno. I wiedział, jak się robi kasę. Bo przecież o to tu właśnie chodziło, niepisane prawa ulicy były niczym innym jak tylko brutalną pochodną praw ekonomii: chodzi o możliwość zysku, chłopcze! Osoba A chce mieć towar X i jest w stanie za niego zapłacić kwotę Y, i już na twojej głowie jest, jak go jej dostarczyć. A resztą się nie przejmuj. Kradnij, blefuj, ściemniaj, naciągaj do upadłego – co sobie chcesz. Gol bogatych, znaj swoje miejsce, silnym nie podskakuj, strzeż się glin i nie kapuj – takie są reguły ulicy. Proste jak konstrukcja kastetu. Zwierzogrodzki system gospodarczy stworzył masę nisz dla zdolnych, przedsiębiorczych i agresywnych, i Nick błyskawicznie odnalazł swoją. I zżył się z nią, jak pasożyt z nosicielem. I potem już poszło.
Życiem Nicka była ulica, niczego poza nią nie miał, niczego poza nią nie pożądał i niczego poza nią nie znał. Żył z dnia na dzień, dostosowując się do jej humorów i kaprysów – a nie była wcale troskliwą matką. Na swój sposób kochała jednak swoje dzieci, kochała je twardą, szorstką miłością, i Nickowi również dane było tej miłości dostąpić. Nie dała mu wprawdzie leżeć na zielonych pastwiskach i nie wyprowadzała go nad wodę, gdzie mógłby odpocząć. Ale też nie dała mu umrzeć. Nauczyła go wszystkiego, co niezbędne do życia. Więcej niczego Nick nie miał. Był samotny. Był szczęśliwy. Uważał się za bogacza. Przy czym nie chodziło tu wcale o pieniądze, nie – uważał się za bogacza, bo kupił sobie wolność. Wolność od pracy, wolność od obowiązków, wolność od podatków i reszty tych kajdan, w które cywilizowane społeczeństwo zakuwa jednostkę. Śmiał się w głos z tych biednych frajerów, którzy musieli wstawać skoro świt, wiązać krawat, dusić się w korkach, by przez pół dnia pod okiem Wielkiego Brata przerzucać papiery z punktu A do punktu B. Oni wszyscy musieli, on tylko mógł – to było jego motto i tego się trzymał. – Lepiej szanowny pan trafić nie mógł! Oto panaceum na wszystkie pańskie bolączki! Sporządzone wyłącznie z naturalnych składników, według sekretnej receptury znanej tylko stuletniemu szamanowi z Archipelagu Pinkczu-Pinkczu, leczy bóle zębów, migrenę, wrzody żołądka i wiele innych schorzeń, na pewno szanownemu panu pomoże na wszelkie dolegliwości... – Szanowna pani ma doskonały gust! Oczywiście, że to oryginalny Chateau de Chatillon, rocznik sześćdziesiąty siódmy, najszlachetniejsze szczepy winogron z nasłonecznionych południowych stoków, leżakowane w beczce z drewna dębowego, od razu widać, że szanowna pani zna się na winie... – Jaki znowu tombak?! Panie szanowny, toż to jest czyste złoto, krew ziemi naszej, przemocą jej wydarta przez pracujących w trudzie i znoju dzielnych górników z bezdennych kopalń w Górach Skalistych! Dwadzieścia cztery karaty i wyjątkowa cena, małżonce szanownego pana z pewnością będzie w tym do twarzy...
I tak to szło, dzień za dniem. Kanty i przekręty, matactwa i oszustwa, mniejsze i większe, interesy półlegalne, ćwierćlegalne i óśmlegalne – ale nigdy nie nielegalne wprost. Zawsze ostrożnie, zawsze czujnie, zawsze uzbrojony we wszelkie wymagane pozwolenia i koncesje, żył tańcząc i balansując na granicy prawa, bacząc, by nigdy jej nie przekroczyć. Umiłował sobie wolność i bardzo nie chciał jej stracić. Wyciągnął naukę z losów tych wszystkich pewnych siebie pyszałków, co to jechali sobie beztrosko na totalnym nielegalu, a których prędzej czy później wyłapywano i wysyłano na powiększenie odbytu. Postanowił, że on się nie da. I rzeczywiście – niezliczoną liczbę razy wpadał pod nogi stróżom prawa przeróżnej maści i autoramentu, i za każdym razem wychodził z tego spotkania zwycięsko. Wiedział, jak się bronić. Poznał ich sztuczki. Na każdy podstęp miał swój kontrpodstęp. Umiał dobrze ściemniać i dobrze łgać. I nikt mu nigdy nic nie zrobił; za krótkie ręce na niego mieli, po prostu. Dalej więc robił swoje bez przeszkód. Był mistrzem w swoim fachu, był majstrem ulicznego rzemiosła. Dolce vita płynęło sobie niespiesznie, a słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie.
A potem wstąpiłeś do policji, Nick?
Lis westchnął i uśmiechnął się cierpko pod nosem. Do dziś nie mógł się temu nadziwić. Że tak się dał przekabacić. Jak totalny frajer. Z luzaka i ekstragościa – stać się państwowym urzędnikiem. Jak nisko trzeba upaść... Jak to się stało w ogóle? Że tak zmienił front? Cóż, to przez Judy oczywiście, to jej sprawka. Gdyby nie ona, wciąż sprzedawałby wodę z cukrem jako lekarstwo na migrenę. Ale w jakie struny konkretnie uderzyła, że go przeciągnęła na swoją stronę? Ciężko mu to było przed sobą samym przyznać, ale chyba po części to on sam chciał być przeciągnięty. Tak, taka jest prawda – miał już trochę dość życia jak Cygan i szukał jakiejś drogi, żeby się z tego cygaństwa wydostać. Ale nie wydostałby się, gdyby nie ona. To ona zobaczyła w nim coś przyzwoitego, coś, czego sam w sobie nie dostrzegał, i przemówiła do tego czegoś. Pokazała mu szlak – a on zaufał jej, dał się jej oswoić i poszedł za nią. I tak to poszło. Zresztą, po drugiej stronie barykady odnalazł się równie błyskawicznie, jak ongi w półświatku – to te same zasady, tylko że od drugiej strony. A on znał wszystkie. Ktoś, kto nauczył się uciekać, będzie też umiał gonić. Ktoś, kto nauczył się kłamać, będzie umiał przejrzeć łgarstwa cudze. Był dobry w tym, co robi. Stracił co prawda kontakt ze Starą Gwardią, ale obecność Karotki wynagradzała mu to w pełni... Chociaż czasem miewał momenty zwątpienia. Czasem zastanawiał się, czy faktycznie dokonał dobrego wyboru. Kiedy przydzielali go do jakiejś wyjątkowo niewdzięcznej sprawy, kiedy góra opieprzała go za jakąś fuszerkę, kiedy tonął w huraganie papierkowej roboty – wtedy miał ochotę machnąć na to wszystko łapą i wrócić do czasów, kiedy wszystko było prostsze, kiedy trawa była bardziej zielona, a życie miało smak i zapach. Ale kiedy patrzył w lustro i widział siebie w starannie wyczyszczonym, ciemnoniebieskim mundurze, z wyprasowanym w szpic kołnierzem, z przypiętą do piersi wyglansowaną do błysku odznaką ZPD: trójgłową chimerą bawołu, gazeli i lamparta w otoczeniu korony, pięciu gwiazdek i gałązek laurowych, z wytłoczonym jego nazwiskiem Nicholas P. Bajer, numerem służbowym i policyjnym mottem Fidelis usque ad mortem – wiedział, że wybrał dobrze.
No nie? Matka byłaby dumna.
Chciałbyś ją zobaczyć...?
Lis wyciągnął łapę przed siebie. Trzymał ją tak w powietrzu dłuższą chwilę; nie drżała mu, już nie. Tyle dobrego.
Bo bał się i to potwornie.
Raz jeszcze wrócił do sytuacji z dzisiejszego popołudnia. Raz jeszcze spróbował przemyśleć sobie to wszystko, na chłodno i spokojnie; ale nie mógł. Słowa, które stary gibon rzucił mu prosto w twarz, wryły mu się w mózg już na dobre; i lis nie mógł ich dobrze przetrawić... Jego matka nie żyła – taka była oficjalna wersja, a on ją zaakceptował i do niej przywykł. Gu Ye w jednej chwili wywrócił mu świat do góry nogami. Czy to rzeczywiście możliwe? Co gibon chciał mu powiedzieć? Dlaczego? Do czego zmierzał? Im dłużej lis się w to wgryzał, tym większa gorycz go ogarniała. Nie rozumiał, nie rozumiał sytuacji. Bał się wysnuwać jakiekolwiek wnioski. Bał się w nie uwierzyć, bał się, że zawiedzione nadzieje strącą go na powrót w czeluść czarnej rozpaczy. Bo do tego to wszystko przecież zmierzało. Nadto czuł, że to, co zapamiętał, coraz bardziej mu się wykoślawia i deformuje. Że z każdym kolejnym riplejem podświadomie traci kwanty informacji, że przeinacza sobie niektóre detale, dopowiada znaczenia i sensy, przestawia kadry w szeregu czasowym; biały szum zalewa mu obraz. Gibon zatrzymał się po tym jak krzyknąłem czy przedtem? To było lewe czy prawe oko? Czy on rzeczywiście czekał tam na mnie? By zwabić mnie do tego korytarza i mi się objawić? Czy on w ogóle na mnie czekał? Szum, szum zalewa wszystko.
Bo jeżeli – jeżeli! – to, co gibon mówił, było prawdą, to wnioski zaiste mroziły krew w żyłach. Nie dało się dojść do innych. Usiłował Nick trzymać umysł w karbach, ale nie udało mu się – emocje wzięły górę, dały zdrowemu rozsądkowi w dziób i wyrwały się do głosu. I oto już widział: istniejącą gdzieś w podziemiu złowrogą, przemożną siłę, siłę, której celów i potęgi nie śmiał sobie wyobrażać. Pozostającą w cieniu przez co najmniej dwadzieścia lat. Zakonspirowaną i głęboko ukrytą. Oplątującą przyssawkowatymi mackami dziesiątki, setki nazwisk i organizacji. Wczepioną w samo dno zwierzogrodzkiego podziemia, ale bez przerwy trzymającą czujne ślepia ponad powierzchnią – jeden nieostrożny ruch i wciągnie cię, i utopi. Przebłysk jej potęgi widział w maju dziewięćdziesiątego siódmego – wówczas pożarła mu matkę. A dzisiaj wynurzyła się po raz kolejny i chapnęła mu szczęką tuż koło nosa. Jakie są jej cele? O co jej chodzi? Jak głęboko to wszystko sięga? Kto jest w to zamieszany? Dzisiejszego popołudnia dane mu było potknąć się o czubek góry lodowej czegoś wielkiego i wyjątkowo paskudnego, ale przeniknąć wzrokiem przez czarną, lodowatą głębię i ogarnąć wzrokiem skali tego koszmaru w całej okazałości nie umiał – i dlatego się bał.
Z jakiegoś powodu największą bojaźń budzi zawsze To, Co Ukryte.
Brzęknął dzwoneczek; Nick obejrzał się odruchowo. To ten dzik wychodził. Zbliżała się godzina zamknięcia. Zebry też wyszły jakiś czas temu, lis nawet nie spostrzegł. Jeszcze tylko ten lampart siedział. Sączył szejka i przeglądał coś na komórce. Nick przyjrzał mu się uważniej. Nie kojarzył go. Chyba.
A może on też należy do spisku? Może go śledził?
Czy oni wiedzą, że ja wiem?
Dopóki ta sprawa się nie wyjaśni, nie będę w stanie normalnie myśleć.
Wszystko, co wiem o wszystkich, ulega zakwestionowaniu.
Oprócz Judy może.
Westchnął i jeszcze raz spojrzał na teczkę. Ciągle jej nie otworzył, nie potrafił. Siedział tylko nad nią, jak ta sierota. Bo wiedział, do czego to by prowadziło. Otwierając tę teczkę rozpocznie bezlitosną, śmiertelnie niebezpieczną Grę z przeciwnikiem nieskończenie od siebie potężniejszym. Grę, w której stawką jest życie jego matki. Grę, w której nie zna ni reguł, ni przeciwników. Grę, w której wszyscy grają przeciw niemu; a on na ręku nie ma nic. Ale pierwszy ruch już został wykonany – zrobił go Gu Ye, dziś po południu. Teraz kolej na niego. Czy podnieść rękawicę...? Będzie bolało, na pewno. Przeszłość ożyje. Wstanie z grobu i zacznie pląsać w kościotrupim tańcu. Zabliźnione rany się rozprują. Przypomną się stare sprawy i nazwiska. Brudne sekrety wypłyną na światło dzienne. Może wyjdzie na jaw prawda o tym czy o owym, prawda, której Nick wcześniej nie znał... Gu Ye – kim on jest tak naprawdę? To wróg czy sprzymierzeniec? A Conrat? Co on dokładnie wie? Ta sprawa złodziei pereł – ona się z tym łączy? A sprawa skowyjców? Czemu nie? Tak słabe miał karty, tak niewiele wiedział... Ale musiał coś zrobić. Wiedział, że musi; nie mógł się jednak zdobyć na otwarcie tej teczki. Bał się, co z niej wyleci. Więc patrzył tylko na nią, niezdolny do działania, jak uczeń czarnoksiężnika, który pod chwilową nieobecność mistrza dorwał się do księgi zaklęć i za nic nie mógł się przemóc, by ją otworzyć, bojąc się oślepnąć od widoków, jakie by się przed nim roztoczyły.
Bo najgorszym cholerstwem, jakie wydostało się z puszki Pandory – była nadzieja.
Ruch w kącie sali: to kelnerka wzięła się za wycieranie stolików. Zerknęła na lisa z ukosa; aluzja była oczywista. Niech zerknął na zegarek, po czym westchnął, wysupłał z kieszeni dolara i położył pod kubkiem.
Wyszedł na zewnątrz, w ciepłą, duszną, lipcową noc. Mdłe światło latarni padało na chodniki i ściany kamienic. Ruch niemrawy był tej porze. Gazela w dresie robiła wieczorną rundkę, para jaguarów spaceruowała pod rękę, guziec z plecakiem Zuber Eats pedałował środkiem jezdni. Niosły się w noc echa dalekiej imprezy; gdzieś wył ambulans. Nick wciągnął głęboko powietrze. Zwierzogród. Gigantyczny konglomerat ssaków wszelkich odmian i gatunków. Dom, azyl, schronienie, błogosławieństwo i przekleństwo. Żywy organizm trwale zrośnięty z kontynentem – miliony, dziesiątki milionów ciepłych ciał, które przelewają się bez przerwy z miejsca na miejsce, rozmawiają, śmieją się, jedzą, piją, wydalają, pieprzą się i śpią. Ciała, ciała i dusze: zwierzęta, animals. Anima – po łacinie duch, dusza.
Jedno z tych ciał należy do Hanny Bajer. Ona gdzieś tam jest. Nick to wiedział.
Ale – w jakim jest w stanie? Po takim czasie? Czy to będzie ta sama Hannah Bajer co kiedyś? Czy ona rozpozna go jeszcze? Czy pamięta go w ogóle?
Może leży w komie. Albo siedzi w wariatkowie i gapi się tępo w ścianę. Może trzymają ją w jakimś szurniętym laboratorium albo w jakimś niewolniczym burdelu BDSM. Dwadzieścia lat... Nick zacisnął wargi.
Odnajdę ją. Jeżeli żyje. Odnajdę.
Raz jeszcze spojrzał na teczkę. W niej mieściła się jego przeszłość i w niej mieściła się jego przyszłość. Jaka ona będzie...? Ale wtem płocha myśl-pokusa zaświtała mu z tyłu głowy: pozbyć się tego. Pozbyć się, zniszczyć, spalić, popioły rozrzucić nad oceanem. Udawać, że tego nie było. Zapomnieć o gibonie i wrócić do starego, dobrego kieratu praca-dom, praca-dom, przetykanego wieczorami przy kartach i wypadami na miasto z Judy. Wrócić do normalności. Pracować, robić swoje, jak grzeczna mrówka, może za parę lat awansować, zestarzeć się i odejść z godnością. O ile wszystko byłoby wtedy prostsze... Ale myśl ta prysła równie nagle, jak się pojawiła. Nick wiedział, że się nie cofnie, nie było takiej możliwości. Jedno jest życie. Poprawił kołnierzyk, wziął teczkę pod pachę i poszedł w noc.
Gra się rozpoczęła.

JvD
listopad 2020

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Że też Ci się w ogóle chciało ;D

maladzonaga

Łał... Szybko ktoś się dokopał.

A co konkretnie masz na myśli? :P

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Nie no żebyśmy się zrozumieli. Nie czytałem na razie wszystkiego, ale powiem Ci że już pierwsze pare zdań jest bardzo zachęcające. Jak będę miał czas to przeczytam(postaram się :D) całość ;)

Chodziło mi o to czy sam to napisałeś

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Powiem tak, masz rację że napisałeś to momentami zbyt melodramatycznie i poważnie, ale jedno co mi sie podoba to te docinki między Judy a Nickiem. To Ci się udało ;)

maladzonaga

Czekaj... Przeczytałeś całość? Przez godzinę? Przeczytałeś całość?

Bo chyba nie zacząłeś od mocno spojlującego posłowia, o czym chyba powinienem ostrzec...?

maladzonaga

I tak, napisałem sam. No-life'y jak ja nie mają kumpli od fanficków ;).

andrzej_goscicki

Zrób drugą cześć tego opowiadania bo byla spoko

milan18_filmweb

Dobra, po pierwsze: nie.

Po drugie: czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi nieco więcej o tym opowiadaniu? :P Ja nie wiem...? Odnośnie postaci, humoru, fabuły... Przynajmniej o tym, co sam poruszyłem.

Czy może to opowiadanie było TAK długie i męczące, że nikt nie ma ochoty się o nim rozmadlać?

Pytam się, bo aspiruję trochę na profesjonalnego pisarza (planuje wysłać jedno autorskie opowiadanie do gazety, a jak się przyjmie, to może i coś więcej z tego będzie). Chciałbym więc wiedzieć, jak bardzo ssę pałę...

Nawet jeżeli pisałem to od niechcenia...

andrzej_goscicki

twoje opowiadanie jest świetne,ma humor, fajne są relacje między bohaterami tylko rób więcej flashbacków z przeszłości nicka i innych bohaterów bo wtedy jest ciekawiej i lepiej sie czyta opowiadanie i dodaj jakieś rzeczy wcześniejszych scenariuszy filmu zwierzogród, np dlaczego Ojciec Nicka zaginął , dlaczego chciał wybudować Wild Times itp te rzeczy.

milan18_filmweb

Daje temu opowiadaniu 7/10

milan18_filmweb

Dziękuję za tą dosyć wysoką notę. Osobiście, po przeczytaniu kilku fragmentów stwierdzam, że ze strony czysto technicznej mogłem to napisać znacznie lepiej. Ale cóż... Jak wspominałem, nie chciało mi się, więc co się dziwić? :P

Jeżeli chodzi o retrospekcję, to w pewnym momencie uznałem, że pierwszą sceną opowiadania powinna być scena z dzieciństwa Nicka. Analogicznie do pierwszego filmu, w którym zaczynaliśmy od Judy. Jednakże byłem wtedy już daaaaaaaleeeeekoooo w przodzie i nie chciało mi się niczego wymyślać. Poza tym, taki zabieg ma swoją wadę. Od razu nakierowuje czytelnika na trop matki Nicka, o której zaginięciu dowiadujemy się dopiero po wątku wprowadzającym, a nie w jego trakcie.

Jeżeli chodzi o retrospekcje z Judy, to nie miałem i nie mam absolutnie żadnego pomysłu. Prawdę powiedziawszy, jej wątek z zaniedbywaniem partnera stworzyłem dopiero w praniu. Z początku mieli oni być świetnymi przyjaciółmi, którzy znają się na wylot (może nakierować na taki zamiar cytat: "Jesteśmy partnerami już od tak dawna, że naprawdę wiem, kiedy ściemniasz", który ułożyłem w głowie jeszcze przed rozpoczęciem pisania). Później jednak uznałem, że skoro Nickowi uda się coś przy okazji spieprzyć, to Judy też nie powinna pozostać święta. Jednak ten jej wywód o "szukaniu towarzystwa w czasach, kiedy jej marzenie było zagrożone" to wymyśliłem tuż przed jego napisaniem. Nie wiem nawet, czy to w ogóle do postaci pasuje. I mimo że ewidentnie Judy nie jest w opowiadaniu zbędna, to nie miałem większego pomysłu na jej wątek niż to, co przeczytałeś...

"dlaczego Ojciec Nicka zaginął , dlaczego chciał wybudować Wild Times itp"

Łe-he-he-e-he-ejt... Co to znaczy? Kto chciał wybudować Wild Times? CO to jest Wild Times? Co nieco tam czytałem o wczesnym pomysłach na film, ale nigdy dogłębnie ;).

I co to znaczy "wcześniejszych scenariuszy filmu (...) dlaczego ojciec Nicka zaginął"? To ojciec Nicka w ogóle był ujęty w pierwszych scenariuszach? :P

andrzej_goscicki

Ale jak coś to napiszesz drugą cześć tego opowiadania :) ???

milan18_filmweb

https://m.youtube.com/watch?v=dLlx5JZJZng

Podam ci linka na youtube do filmiku na ktorym pokazane jest
Ponad 2 tys artów z pierwszego konceptu zwierzogrodu i dobrze zauwazysz :) jest pokazane ze ojciec Nicka był w pierwszej wersji zwierzogrodu a wild times to był park rozrywki dla drapieźników.

milan18_filmweb

Moze ten filmik będzie jakoś inspirracją do napisania drugiej cześci opowiadania :)

milan18_filmweb

Wybacz, ale nie będzie. Bo drugiej części nie będzie.

Słyszałem coś o prowadzeniu przez Nicka nielegalnego przybytku, w którym drapieżniki mogły zdejmować swoje elektryczne obroże (szalenie mroczny pomysł, swoją drogą) itp... Ale co miał z tym wspólnego ojciec Nicka? Czy park był jego pomysłem? Czy Nick po prostu chciał go kontynuować? Czy może ojciec po prostu tam był?

andrzej_goscicki

Ok myślałem ze coś wymyślisz na drugą cześć skoro nie będzie to szkoda ale mówie ci ze naprawde fajnr opowiadanie tylko troche za krotkie.

milan18_filmweb

Cóż... 120 stron to największe "coś", co kiedykolwiek dokończyłem. Jak dla mnie opowiadanie i tak jest długie (niektóre książki mają mniej stron, a przecież są w znacznie mniejszym formacie kartek) i gdyby zrobić z tego film, trwałby mniej więcej tyle samo co pierwsza część, a to było moim celem.

I weź mi powiedz, co z tym ojcem Nicka i parkiem? Bo mnie to niezwykle ciekawi :P.

andrzej_goscicki

Też mnie ciekawi ten park rozrywki i Ojciec Nicka xd. Może w drugiej czesci zwierzogródu wyjaśnią to wszystko bo pisali na twiterze ze wezmą parę rzeczy z wcześniejszego konceptu zwierzogrodu :D.

Pisali nawet ze film ma wyjśc tak za 4 góra 6 lat jak zrobią pozostałe filmy.

andrzej_goscicki

dziwne bo jak to wszystko sobie z ciekawości skopiowałem zeby zobaczyć ile to kartek to wyszło mi 188 stron

andrzej_goscicki

sorrki jednak 140 stron pomylilo mi sie :D

milan18_filmweb

Weź jeszcze pod uwagę czcionkę. Ja pisałem "Times New Roman" dwunastką i wyszło mi niewiele ponad 120.

Czyli nie masz żadnych konkretnych informacji o ojcu Nicka i planach twórców co do jego postaci?

Bo prawdę powiedziawszy, kiedy wspomniałeś o nim i o parku rozrywki itp., poczułem się trochę winny :P.

andrzej_goscicki

Sorry ale nie mam zadnych informacji ale kupuje zwierzogród na blu ray a tam sa sceny usuniete i beda polskie napisy to moze sie czegos dowiem dla ciebie.

maladzonaga

Wybacz, nie lubię się narzucać, ale chcąc poznać odpowiedź na pytanie, napiszę do ciebie jeszcze raz :P.

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Nie przeczytałem wszystkiego. Trochę to za długie wybacz :< Ale jest fajnie napisane, przyjemnym dla oka językiem. Dialogi są fajne i dość pomysłowe. Jak kiedyś uda mi się przeczytać całość to dam znać i dam całą recenzję. Na razie to nie jest na moje nerwy :D

maladzonaga

Nie, nie, nie, spoko :P. Przeczytasz kiedy zechcesz, a jak nie zechcesz, to nie przeczytasz :P.

Po prostu kiedy wspomniałeś o tym "melodramacie" to tak jakbyś czytał posłowie, które jest raczej do przeczytania POsłowie.

I nawet jeśli ostatni twist fabularny nie jest zaskakujący, to jako tako posłowie jest jednym wielkim spoilerem. A wydaję mi się, ze niezależnie jak bardzo coś jest przewidywalne, to jeżeli ZNA się zakończenie na bank, to trochę psuję zabawę...

ocenił(a) film na 7
andrzej_goscicki

Nie jestem ani jakimś wielkim fanem Zootopii, ani miłośnikiem fanfików. Lubię jednak czytać, więc z ciekawości jak ktoś zakłada takie tematy, to rzucam okiem z myślą, że może oto ktoś wreszcie napisał fanfika nadającego się do lektury.

Poczytałem około kwadransa, nie będę więc udawał, że wiem o czym jest dalsza część historyjki, ani że jest to dla mnie istotne. Wychodzę z założenia że fani lepiej ocenią sensowność fabuły (choć kto wie - fanowstwo niestety często oznacza zaślepienie i tolerancję nawet ewidentnych gniotów, vide kolejne części Land Before Time których naprodukowali ponad 10, każda gorsza, ale się sprzedaje) a ja ci mogę powiedzieć jak to wygląda pod względem językowym - czyli "jak się to czyta".

Na początek nutka optymizmu: nie jest tragicznie. Czytałem dużo gorsze teksty. Udaje ci się przede wszystkim unikać przesadnej ilości zaimków przez co bohaterowie rzadko "siedzą na SWOIM krześle, przy pomocy SWOJEGO notatniczka zapisując SOBIE ważne informacje" - pod tym względem jest wręcz bardzo dobrze, nigdzie nie kłuło mnie to w oko.

Dialogi prowadzisz dość naturalnie, płynnie. Zdarzają się koszmarki od których bolą zęby,

("- Nie chcę nic mówić, ale twoja ośmiornica też żadną Miss Głowonogów nie była.
- Ho-ho! A jak ci ją pokazałam, to moją kreatywność chwaliłeś! I co? (...)
- Nie chwaliłem twojej kreatywności, tylko pomysł i upór.")

ale generalnie nie jest źle, zakładam, że powyższego potworka zawdzięczamy temu, że to jeden z pierwszych dialogów w tekście i jeszcze się nie rozruszałeś. Rzeczy typu powtórzenia ("Jedyny dźwięk dobiegał z pracujących cicho filtrów AKWARIÓW, z których składała się większa część dzielnicy. Wąskie ulice między tymi AKWARIAMI...", "Para policjantów CZEKAŁA niczym drapieżnik, co ukryty w trawie CZEKA na swoją zwierzynę"), błędy interpunkcyjne ("Ulica Zwrotnikowa była stosunkowo niedaleko, od miejsca w którym policjancie się znajdowali" - po co ten przecinek?), miejscami koślawa budowa zdań ("Para policjantów czekała niczym drapieżnik, co ukryty w trawie czeka na swoją zwierzynę" - te "co" pośrodku brzmi wieśniacko, nie ładniej byłoby: "Para policjantów czekała niczym drapieżnik, czający się w trawie na ofiarę"..?) czy błędy językowe ("Nick w głębi wiedział, że nie może temu zaprotestować" - powinien raczej zaprzeczyć, lub zaprotestować przeciwko temu czemuś) to sprawy, które da się wyeliminować na poziomie korekty - nie będę się tego zanadto czepiał, bo gdyby ktoś chciał to opublikować to na bank najpierw zatrudniłby kogoś do "oczyszczenia" tekstu. Co prawda autor aspirujący do pierwszej publikacji powinien zwracać na to większą uwagę, bo w jego interesie jest, by opowiadanie trafiło do potencjalnego wydawcy w możliwie najlepszej, najbardziej zachęcającej formie - ale taryfę ulgową zapewnia ci wyznanie, że męczyłeś się przy pisaniu i rozumiem że tak szybko po ukończeniu pracy nie masz ochoty wracać do tego tekstu i poprawić go pod tym względem. Niemniej, jeśli chciałbyś go kiedyś publikować z myślą o lekturze a nie podpowiadaniu autorowi jak wypada jego pisanina - to zdecydowanie całość wymaga gruntownego "wygładzenia".

O dziwo więc te twoje posłowie, które przekornie przeczytałem przed samym fragmentem opowiadania, sprawia że można podejść do tekstu mniej krytycznie. Kiedy jawnie deklarujesz, że to była męka, to i ciężko cię ganić za niektóre fragmenty. Po prostu wychodzę z założenia że nie prezentujesz nam tego jako wersję ostateczną, z której jesteś dumny - w którym to przypadku możnaby cię zbesztać za grafomaństwo ;) Przyznajesz że robisz to "amatorsko" (w sensie - nie jesteś jeszcze autorem publikowanym), prosisz o uwagi czytelników - jest to spory plus, kiedy autor zdaje sobie sprawę, że to co spłodził, jest wadliwe i prosi o podpowiedź, co czytelnikom "nie gra". Uczciwe podejście, szacun.

No, a po tych pochwałach czas na besztanko ;)

Ten początek, jak siedzą w samochodzie i trzaskają ekspozycję ("Hej, jestem Nick i byłem tym i tamtym i znałem tego i tamtego", "Hej, jestem Judy, jestem taka i owaka i zrobiłam tamto i siamto") przypomniało mi niesławną rozmowę w windzie z Ataku Klonów, gdzie Lucas próbował w dwudziestosekundowym dialogu nakreślić że bohaterowie poza kadrem stali się Super Najlepszymi Kumplami. Rozumiem hitchcockową zasadę otwarcia opowieści trzęsieniem ziemi, ale nie jeśli jest ono wywołane lawiną informacji serwowaną jako wprowadzenie czytelnika w świat przedstawiony. Serio, z trudem przebrnąłem przez ten początkowy zalew szefów, burmistrzów, Feńków, chrześniaczek, kocimiętek i wieczorków pokerowych; w pierwszych 5 minutach akcji bohaterowie robią rehash tak gigantycznego wachlarza tematów, że ktoś, kto nie jest ultrafanem znającym cały lore na pamięć czuje się jakby mu ktoś dał po ryju cegłówką - od gapienia się w gwiazdy, przez napomknięcie o fali napadów, wspominki wydarzeń z filmu i paradę imion, aż po pracoholizm Judy i stare znajomości Nicka. To jest materiał na trailer, a nie początek opowiadania :D Jeśli już koniecznie rozpoczynasz dialogiem znudzonych czujką gliniarzy, to lepiej sprawdza się coś niezwiązanego z głównymi wydarzeniami, coś, co przedstawia bohaterów nie przez niezdarną ekspozycję a przez rozmowę właśnie. Chcesz pokazać, że Nick nie do końca odciął się od swojego starego otoczenia? Niech opowie ambiwalentną pierdółkę, żeby czymś zabić czas na czatach. Niech opowie, że widział w drodze do roboty żebrzącego nietoperza zbierającego na operację skrzydła. Niech opowie że z ciekawości jak nikt nie patrzył dziabnął nietoperza w skrzydło. Niech się okaże że to mysz ściemnia żebry doczepiwszy sobie fałszywe złamane skrzydło. Niech Nick opowie jak tylko mrugnął do myszy okiem i poszedł do pracy. Niech Judy oburzona czepia się tego, że olał przestępcę a Nick macha na to ręką ze względu na znikomą szkodliwość/nostalgię za własnymi przekrętami. To powie czytelnikowi to samo co dialog przerzucający informacje i imiona z filmu - że Nick ma krętacką przeszłość i mimo przejścia na jasną stronę mocy nadal czuje do niej sentyment - ale bez przesadnego bombardowania.

Metafory. Bardziej myśl przy metaforach. "Migające światło, to niebieskie, to czerwone, odbiło się od szklanych powierzchni licznych akwariów, tworząc niewielkie słońce na ziemi." - słońce jest obiektem dość konkretnym: wielką, gorącą kulą, o typie widmowym G2 V dającym żółte światło - porównanie czegoś, co świeci na czerwono i niebiesko do słońca jest metaforą wewnętrznie sprzeczną. Słońce do tego jest cholernie gorące, w sensie, tak w tysiącach stopni gorące, więc topi wszystko w dość znacznej odległości. "Niewielkie słońce na ziemi" - takimi słowami można opisać eksplozję nuklearną (i będzie to z grubsza zgodne ze stanem faktycznym, jako że i tu i tam zachodzi reakcja termojądrowa dająca w efekcie jasne światło oraz ogromne ilości ciepła) a nie mrugający po ścianach policyjny kogut. Lampki choinkowe, szyld na MacDonaldzie, okno w dyskotece - to są bardziej akuratne skojarzenia. Nie można stosować takich wewnętrznie nielogicznych metafor, bo raz, że dezorientuje się czytelnika, który zaczyna sobie wyobrażać wóz bohaterów wybuchający atomowym grzybkiem po zapuszczeniu koguta, a dwa, że po prostu pisze się bzdury :P

To był przykład z samego początku, ale ciekawiło mnie jak sobie radzisz z metaforami i wyszukałem wszystkie zdania zawierające słówko "niczym" ;P

"Tygrys rzucił się w stronę drabiny, niczym dzika bestia, cały czas warcząc pod nosem" - tygrysy SĄ dzikimi bestiami, to tak jakbyś napisał "Ziutek rzucił się, niczym człowiek, po ostatnią kroplę samogonu" - bez sensu trochę.

"To było jak ciężki młot, którego siła skumulowała się w jednym punkcie, a następnie rozniosła się po całym ciele, niczym prąd o napięciu tysięcy Voltów." - porównujesz efekt ciosu ciężkiego młota do porażenia prądem. Czytelnik zaczyna wyobrażać sobie potężny cios ("To było jak ciężki młot, którego siła skumulowała się w jednym punkcie") ale gdy przechodzi do wyobrażania jego efektów, to zmienia się... nie wiem, w paralizator? ("a następnie rozniosła się po całym ciele, niczym prąd o napięciu tysięcy Voltów" - przy okazji: Volt to nazwisko fizyka, sama jednostka zwie się woltem; choć przyznam, że widok tysięcy napiętych na coś Voltów pobudza wyobraźnię) Potężny cios takim młotem w łeb czy klatę mógłby wywołać ewentualnie, nie wiem, rezonans w kościach od punktowego uderzenia; złamać coś, coś zmiażdżyć; ale czemu razić prądem..?

"dziki ryk rozgrzmiał niczym grzmot, z grzmiącego nieba" - ARRGH! Przeczytaj to sobie na głos. Grzmot z grzmiącego grzmoci, litości. Do tego niebo nie jest obiektem wydającym odgłosy, niebo nie grzmi - to pioruny grzmią.

"Jej odgłos był potężny niczym grzmot w każdym kącie budynku" - zapewne nie było to twoją intencją, ale to zdanie mówi nam, że odgłos czegoś tam był tak potężny jak grzmoty, które znajdują się najwyraźniej dość powszechnie w kątach budynku. Że, w sensie, podchodzisz pan do kąta, a tam grzmi.

"Para policjantów czekała niczym drapieżnik, co ukryty w trawie czeka na swoją zwierzynę" - to jest, niestety, jedyna sensowna metafora. Po korekcie, oczywiście, bo wcześniej wspomniane "co" trąci wiochą w tym zdaniu.

Obserwacje po tym mam dwie: masz chyba lekką burzofilię, bo połowa metafor tyczy się grzmotów, piorunów i wyładowań elektrycznych :P A na poważnie, to te metafory są nieprzemyślane. Metafora musi mieć sens, nie ma tylko ładnie brzmieć. Największy w tym problem, że porównujesz jakieś odgłosy do zjawiska bardzo powszechnego: grzmot, słońce, prąd... Każdy wie jak zachowują się te rzeczy i każdy się zorientuje, że te zdania nie brzmią "w porządku", nawet jeśli nie przeanalizuje tego aż tak dogłębnie.


Na koniec - kwestia wiedzy.

Niestety, dla czytelnika bardzo łatwo odczuć, kiedy autor pisze o czymś, o czym nie ma pojęcia.

"W tej okolicy zawsze były jakieś problemy z polem magnetycznym" - stwierdza Nick po tym jak Judy pada telefon. Ale że jak, fabryka magnesów jest w pobliżu..? Czy opisywana część miasta to Zona ze Stalkera..? Pole magnetyczne to nie coś, co sobie ot tak wedle kaprysu czasem zmienia lokalnie biegunowość czy natężenie, to nie jest, nie wiem, wiatr czy temperatura. Powyższe zdanie jest równie zgodne z rzeczywistością w kontekście w którym pada, co stwierdzenie "w tej okolicy zawsze były problemy z próżnią" po zobaczeniu kogoś uduszonego na chodniku :P Znaczy, ja rozumiem, że w fikcyjnym świecie nawet smog potrafi być ukazany antropomorficznie ("FernGully"), ale świat przedstawiony w Zootopii nie wchodził w te rejony - wizja pola magnetycznego które niczym dżin z Alladyna szwenda się po ulicy i złośliwie miejscami "sprawia problemy" niezbyt mi tu pasuje ;)

Jeśli to jest jakiś plot device, który ma znaczenie dla dalszej części opowieści, to wprowadzony jest strasznie koślawo. Jak wspominałem, nie czytałem do końca i nie wiem, czy gdzieś dalej w fabule te "problemy z polem magnetycznym" mają znowu miejsce, czy to przestępcy wykorzystują je do swoich celów czy coś. Wiem za to, że gdyby w jakimś mieście, nawet zamieszkanym przez zwierzaki, w jakiejś strefie randomowo pojawiały się niszczące elektronikę impulsy elektromagnetyczne czy "wahania pola magnetycznego", to były by przedmiotem poważnych obaw i przeciwdziałań ze strony mieszkańców. Wyobraź sobie, że na przykład w Warszawie na Pradze regularnie coś smaży ludziom telefony i telewizory - ostatnim problemem jakim by sobie wtedy zawracano głowę to jakieś napady na jubilerów, bo od rana do nocy po Pradze łaziliby specjaliści próbujący dociec przyczyny tego zjawiska - w takich warunkach niemożliwe byłoby funkcjonowanie miasta.

Dalej nie czytałem, jak wspominałem, nie jestem jakimś gigantycznym fanem Zootopii więc nawet jakby to Sapkowski pisał, to bym pewnie tak samo sobie odpuścił ;) Z tego co przeczytałem, to mam następujące porady na przyszłość:

- po napisaniu - przeczytaj sobie tekst na głos, żeby wyłowić wszystkie zdania brzmiące koślawo
- myśl przy konstruowaniu metafor
- wiedz o czym piszesz
- jeśli wydaje ci się, że wiesz o czym piszesz, to na wszelki wypadek się upewnij
- korekta, korekta, korekta

To nie są bynajmniej uwagi czepialca mające na celu cię zgnoić i zniechęcić do pisania ;) Widać że mimo wszystko pisanie sprawia ci radochę, więc warto sobie pomyśleć nad tym, co zrobić, by sprawiało ją także czytelnikom przy lekturze ;) Popieram wszelką działalność twórczą, nawet jeśli nosi znamiona lekkiej grafomanii - z grafomana przy sporym wysiłku da się ociosać sensownego literackiego rzemieślnika, więc nie poddawaj się.

rozkminator

XD

Naprawdę nieźle się uśmiałem czytając twoją opinię. Świetnie operujesz ironią/sarkazmem :P.

No i dziękuję za tę naprawdę długą i rzetelną wypowiedź. Ależ jestem podekscytowany! ^^

No ale, nawet jeżeli niewielkie, jakieś tam ego mam, więc zacznę teraz trochę tłumaczyć, bronić... Generalnie - trochę się ośmieszę ;). Ale z kilkoma punktami także się zgodzę.

Zaczynamy.

"Dialogi prowadzisz dość naturalnie, płynnie. Zdarzają się koszmarki od których bolą zęby,

("- Nie chcę nic mówić, ale twoja ośmiornica też żadną Miss Głowonogów nie była.
- Ho-ho! A jak ci ją pokazałam, to moją kreatywność chwaliłeś! I co? (...)
- Nie chwaliłem twojej kreatywności, tylko pomysł i upór.")"

Jak zauważyłeś, na początku musiałem się po prostu rozgrzać. Tak... Na początku NAPRAWDĘ musiałem się rozgrzać. Pamiętam to do teraz. I mimo że zdaję sobie sprawę, że ten początek może być w kilku miejscach bolesny, to... CO jest nie tak z tym dialogiem? Serio, wytłumaczysz? :P

Jeżeli chodzi o powtórzenia, błędy interpunkcyjne itp. to, jak również zauważyłeś, po prostu mi się nie chciało. Wymaga korekty? Cóż, korekty po prostu nie było. Bo jest dokładnie tak jak mówisz. Nie chciałem do tego wracać. Napisałem to cholerstwo i od razu wrzuciłem do internetu, by jak najszybciej zapomnieć. Ale nie musisz się martwić. Wiem, że korekta jest niezbędna i moje autorskie opowiadanie przejdzie przez nią dogłębnie. Tym razem po prostu mi się... Nie chciało. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale przynajmniej trochę tłumaczy... No nie? :P

"Ten początek, jak siedzą w samochodzie i trzaskają ekspozycję ("Hej, jestem Nick i byłem tym i tamtym i znałem tego i tamtego", "Hej, jestem Judy, jestem taka i owaka i zrobiłam tamto i siamto") przypomniało mi niesławną rozmowę w windzie z Ataku Klonów, gdzie Lucas próbował w dwudziestosekundowym dialogu nakreślić że bohaterowie poza kadrem stali się Super Najlepszymi Kumplami. "

To jest bardzo ciekawe spostrzeżenie bo... Dokładnie to chciałem zrobić! XD W sensie... Nie planowałem, by to tak wyglądało, nie chciałem, by miało to tak złe konsekwencje dla czytelnika, ale... Mimo wszystko tak właśnie chciałem zrobić. Chciałem pokazać że Judy i Nick są partnerami już od roku, że są najlepsi w całej policji, że przeszli razem już wiele... Tak, dokładnie to chciałem zrobić. Teraz jednak jak na to patrzę, umieszczenie tych informacji w jednym dialogi jest... Nienaturalne. Bardzo dziękuję za tę uwagę ;).

"Serio, z trudem przebrnąłem przez ten początkowy zalew szefów, burmistrzów, Feńków, chrześniaczek, kocimiętek i wieczorków pokerowych; w pierwszych 5 minutach akcji bohaterowie robią rehash tak gigantycznego wachlarza tematów, że ktoś, kto nie jest ultrafanem znającym cały lore na pamięć czuje się jakby mu ktoś dał po ryju cegłówką - od gapienia się w gwiazdy, przez napomknięcie o fali napadów, wspominki wydarzeń z filmu i paradę imion, aż po pracoholizm Judy i stare znajomości Nicka."

Nie usprawiedliwię się, bo masz rację, ale trochę się wytłumaczę.

W tych fragmentach pisałem po prostu jako fan. Tak... Wyobraź sobie, że chciałem wspomnieć w tym opowiadaniu o WSZYSTKIM z pierwszej części. Doczytałbyś dalej, a znalazłbyś więcej nawiązań do skowyjców, odpalaniu pociągu przez Judy, klubu naturales, marchewki... Czysto fanowskie podejście. Z mojej perspektywy wygląda to mniej więcej tak: "Chej! To "Zwierzogród"! "Zwierzogród", łapiecie!?".

Ale nie muszę chyba tłumaczyć, że w moim autorskim opowiadaniu czegoś takiego po prostu nie będzie? :P

"Niech opowie, że widział w drodze do roboty żebrzącego nietoperza zbierającego na operację skrzydła. Niech opowie że z ciekawości jak nikt nie patrzył dziabnął nietoperza w skrzydło. Niech się okaże że to mysz ściemnia żebry doczepiwszy sobie fałszywe złamane skrzydło. Niech Nick opowie jak tylko mrugnął do myszy okiem i poszedł do pracy. Niech Judy oburzona czepia się tego, że olał przestępcę a Nick macha na to ręką ze względu na znikomą szkodliwość/nostalgię za własnymi przekrętami."

NAPRAWDĘ BARDZO DOBRY POMYSŁ! Nie podoba mi się... Ale jest to NAPRAWDĘ BARDZO DOBRY POMYSŁ!

Stary, ty dosłownie walnąłeś tutaj scenę zapełnioną Disney'owskim duchem "Zwierzogrodu"! Mysz udająca nietoperza... Jasny gwint! Wymyśliłeś to na poczekaniu!?

Ale jak już napisałem... Nie podoba mi się.

Oznajmienie że Nick spotyka się z Flashem itp. na pokerze nie miało pokazać, że odczuwa jakiś tam sentyment do swojego dawnego "zawodu" (wręcz przeciwnie), ale że nie porzuci dawnych kumpli "od tak sobie", bo postanowił zmienić stronę. Sam był kiedyś krętaczem, sam wie jak to jest. Wie, że ci goście nie są temu w stu procentach winni. To jest zaznaczone na samym końcu opowiadania. On wcale nie odczuwa sentymentu. On po prostu się od nich nie odwraca. Nie potępia ich. To właśnie chciałem pokazać. Ale to takie fanowskie spojrzenie ;).

" "Migające światło, to niebieskie, to czerwone, odbiło się od szklanych powierzchni licznych akwariów, tworząc niewielkie słońce na ziemi." - słońce jest obiektem dość konkretnym: wielką, gorącą kulą, o typie widmowym G2 V dającym żółte światło - porównanie czegoś, co świeci na czerwono i niebiesko do słońca jest metaforą wewnętrznie sprzeczną."

O Matko Boska... Ja to napisałem...?

XD

Sam nie mogę uwierzyć, jak bardzo to jest beznadziejne! XD Czasem jak wracam do swoich starych opowiadań, to nie mogę uwierzyć jak niektóre porównania, metafory i, ogólnie, zdania są DOBRE i jak DOBRE robią na mnie wrażenie, tak jakbym czytał coś napisane przez kogoś utalentowanego. Ale TO!? XD

Tak, to jest zdecydowanie beznadziejne, nie ma co się spierać.

"Tygrys rzucił się w stronę drabiny, niczym dzika bestia, cały czas warcząc pod nosem" - tygrysy SĄ dzikimi bestiami, to tak jakbyś napisał "Ziutek rzucił się, niczym człowiek, po ostatnią kroplę samogonu" - bez sensu trochę. "

NIE!

Wybacz, ale tutaj nie zgadzam się ZUPEŁNIE.

Tygrys to dzika bestia w PRAWDZIWYM ŚWIECIE! Nie w "Zwierzogrodzie"!

Ile to razy w filmach i książkach pada porównanie człowieka do zwierzęcia? A przecież człowiek też JEST zwierzęciem! Chodzi tu jednak o zdegradowanie inteligentnego stworzenia, jakim jest człowiek, do pozbawionych cech kultury zwierząt.

Tak samo jest tutaj. Tygrysy, lwy, gepardy... Jeżeli ubierają się jak ludzie, mówią jak ludzie, piszą na komórkach jak ludzie, to co czyni ich "dzikimi" i co czyni ich "bestiami"?

To porównanie zostało napisane z zupełną premedytacją i mimo że nie jest najlepsze, nigdy nie zgodzę się, że jest w jakiś sposób błędne, jeżeli weźmie się pod uwagę kontekst historii opisywanej.

"porównujesz efekt ciosu ciężkiego młota do porażenia prądem. "

Hmmm... Masz rację. W sensie... Tłumacząc się: uderzenie młotem miało pokazać siłę uderzenia. Rozchodzący się prąd miał pokazać efekt tego uderzenia. Ponieważ Sun Kar tak jakby skorzystał w tej scenie z techniki Dim Mak... Długo by gadać, więc powiem jak najprościej: jednym, celnym uderzeniem trafił w punkt nerwowy, który wyłączył z działania całe ramię Judy i to właśnie miał być ten "prąd".

Jak dla mnie ma to sens, ale włożenie tych dwóch porównań w jedno zdanie faktycznie trochę miesza...

""dziki ryk rozgrzmiał niczym grzmot, z grzmiącego nieba" - ARRGH! Przeczytaj to sobie na głos. Grzmot z grzmiącego grzmoci, litości. Do tego niebo nie jest obiektem wydającym odgłosy, niebo nie grzmi - to pioruny grzmią. "

XD

To...

...było...

...celowe! XD

To miał być żart, naprawdę pomyślałeś, że ja tak na poważnie? XD

"Największy w tym problem, że porównujesz jakieś odgłosy do zjawiska bardzo powszechnego: grzmot, słońce, prąd... Każdy wie jak zachowują się te rzeczy i każdy się zorientuje, że te zdania nie brzmią "w porządku", nawet jeśli nie przeanalizuje tego aż tak dogłębnie."

Zapamiętam sobie. Wielkie dzięki za radę ;).

"Na koniec - kwestia wiedzy.

Niestety, dla czytelnika bardzo łatwo odczuć, kiedy autor pisze o czymś, o czym nie ma pojęcia."

Do tego tematu podchodziłem bardzo lekko.

Skąd problemy z polem elektromagnetycznym?

Bardzo proste. Kiedy zaczynałem pisać, nie pamiętałem że "Zwierzogród" to miasto zamieszkałe wyłącznie przez ssaki, a więc "dzielnica Morska" miała być zamieszana przez stworzenia morskie. Małże, rekiny, ośmiornice... Niektóre z tych stworzeń, takie jak delfiny, orki itp (tak, wiem że to ssaki), mają coś w rodzaju "sonaru". Ten ich sonary bardzo mieszają w atmosferze, między innymi doprowadzając do awarii takich rzeczy, jak pole magnetyczne itp.

Ma to sens? Ani trochę. Wiem. Jedna, wielka, pseudonaukowa bzdura, która nie przekonałaby gimnazjalisty.

W momentach w których potrzebowałem do pomocy nauki, po prostu plotłem bzdury. Ponieważ opierałem się na filmie, w którym mamy do czynienia z toksycznym kwiatem, o absurdalnych właściwościach, postanowiłem zluzować na tym polu. W późniejszym momencie Judy nawet wali o tym żart.

Czy awaria pola miała jakieś konsekwencje fabularne? Jedną i to nie dużą. Nie, nie była znacząca dla fabuły, nie była powiązana z "działaniem tych złych", dała jedynie wskazówkę. To była taka moja fabularna konieczność. Jedna scena. Tak zwane "plot device". Jak to już komuś napisałem, w niektórych przypadkach trzeba się kierować zasadą: "Jeśli film.książka się nie interesuje, ty też nie powinieneś". A moje opowiadanie ani trochę nie interesowało się tym całym polem, ani jego powodem, ani jego ewentualnymi konsekwencjami długofalowymi...

A tak w ogóle, czy przypadkiem w okolicach takich kompleksów, jak na przykład elektrownia, albo pod zwykłą linią wysokiego napięcia, nie dochodzi od czasu do czasu do takich anomalii?

"nawet jakby to Sapkowski pisał, to bym pewnie tak samo sobie odpuścił"

Oj, teraz to już dajesz mi niepotrzebny komplement ;). Jakby napisał to Sapkowski, to byś przeczytał, przyznaj się ;).

"- po napisaniu - przeczytaj sobie tekst na głos, żeby wyłowić wszystkie zdania brzmiące koślawo"

Tak jak mówiłem, nie musisz mi dawać tej rady. Po prostu postanowiłem sobie tym razem odpuścić ;).

"- myśl przy konstruowaniu metafor"

Zapamiętam.

"- wiedz o czym piszesz"

Mimo wszystko... Mimo to, że jak napisałem nie przykładałem do tego kompletnie rzadnej uwagi, to masz rację. Niejednokrotnie jak piszę kolejne zdanie, albo zastanawiam się nad poprzednimi to myślę sobie: "czy aby nie popełniłem tu fatalnego błędu...?"

Długo by gadać. Jak na razie nie piszę o czymś, co wymaga specjalnej znajomości nauki ścisłej, choć planuję. Nie. Jak na razie piszę o czymś, co wymaga ogromnej wiedzy historycznej. Stanowi to dla mnie nie lada kłopot. "Czy ta rzeczy wtedy istniała? Jak ta czynność wtedy wyglądała? Jak ludzie by wtedy na to spojrzeli?". Jest to właśnie ten jeden aspekt, który, obawiam się, może położyć cały mój projekt.

I dlatego ta rada jest jak najbardziej właściwa i jak najbardziej postaram się do niej dostosować ;).


"- jeśli wydaje ci się, że wiesz o czym piszesz, to na wszelki wypadek się upewnij"

Dobre ;).

"- korekta, korekta, korekta"

Wiem, wiem, wiem ;).

Dziękuję ci wielce za twoją wypowiedź. Mam nadzieję że nie zniechęcisz mnie do pisania. Nie to, że w jakiś sposób dotknęły mnie twoje słowa, nie! Lecz obawiam się, że jeżeli w przyszłości podejdę do pisania, będę za bardzo się przejmował. "O, a może tego nie powinienem tak napisać? A może powinienem to napisać lepiej? A może to dobrze wygląda tylko w mojej głowie?". I trochę się boję, że myśląc w ten sposób w końcu dojdę do wniosku, że po prostu nie umiem pisać.

Ale na razie jestem daleki od tego stwierdzenia. Jeszcze raz dziękuję i czym się ;).

ocenił(a) film na 7
andrzej_goscicki

No to już wiemy że klasycznym grafomanem nie jesteś, bo oni z zasady krytykę podkoloryzowaną ironią traktują ze śmiertelną powagą jako naśmiewanie ;)

Podczas pisania nie myśl o tym, czy umiesz pisać czy nie umiesz, tylko o tym, co piszesz ;) Rozkminy nad pojedynczymi zdaniami to nic złego - po prostu jeśli w którymś momencie uznasz że nad jednym zdaniem zbyt długo łamiesz sobie głowę, to pisz dalej i wróć do niego po jakimś czasie. Dystans robi swoje, jak choćby z tym zdaniem o czerwono-niebieskich światłach i słońcu - zapewne podczas pisania wydawało się to ciekawą metaforą, ale przeszarżowałeś ;)

To, że niektóre fragmenty sam przyznajesz że wyszły dziwnie i że sam jesteś tym zaskoczony to kolejny dowód "przeciw" grafomanii - grafoman raczej zna swoje teksty na pamięć i każdym zdaniem się lubuje, podziwiając w myślach swoją poetycką składnię. Ty po prostu chcesz pisać i jesteś na etapie ćwiczenia warsztatu. Naturalne, że na początku będą błędy i poprawki, nikt nie rodzi się Kingiem - ważne, że zdajesz sobie z tego sprawę i jesteś otwarty na uwagi.

Pozwolę sobie odpowiedzi na dalsze kwestie ponumerować, żeby było bardziej przejrzyście.

1. Dialog ze wstępu i co z nim jest nie tak

"- Nie chcę nic mówić, ale twoja ośmiornica też żadną Miss Głowonogów nie była.
- Ho-ho! A jak ci ją pokazałam, to moją kreatywność chwaliłeś! I co? (...)
- Nie chwaliłem twojej kreatywności, tylko pomysł i upór."

Pierwsza kwestia jest OK, problem jest z drugą i trzecią. Druga - ma trochę koślawy szyk. Czemu "to moją kreatywność chwaliłeś" a nie "to chwaliłeś moją kreatywność"? Z dialogu wynika, że Nickowi nie podobał się wymyślony przez Judy kształt gwiazd - tego typu "kreatywność" (wyobrażam sobie, że Judy pokazuje mu coś palcem a on mruczy z pochwalnym akcentem "No, kreatywnie, mała!" czy coś). Ale z samego zdania można pomyśleć że Nick chwali nie jej pomysł na kształt konstelacji, tylko kreatywność w sensie cechy charakteru ("No, ładnie, mała, ty to jesteś kreatywna!"). Co gorsza, zdaje się to potwierdzać trzecie zdanie dialogu: "Nie chwaliłem twojej kreatywności, tylko pomysł i upór". I w tym momencie robi się naprawdę źle, bo z dialogu robi się... wyliczanka. W jednym zdaniu Nick wspomina TRZY cechy charakteru Judy. Ludzie bardzo rzadko rozmawiają w ten sposób. Zwłaszcza że co ma upór do pomysłów na kształty na niebie..? Było nie było dialogami kształtujesz postaci i świat, ja jako czytelnik próbuję sobie teraz wyobrazić co działo się w głowie Nicka kiedy patrzali w te gwiazdy. Że coś w stylu

- Ośmiornica - powiedziała Judy wskazując na kolejną grupę gwiazd.
- Nieźle, nieźle - odrzekł Nick półgębkiem, w myślach odczuwając podziw dla pomysłu i uporu partnerki.

No, bo, skoro o tym później mówi, to najpierw musiał o tym pomyśleć, a jak pomyślał - to czemu? Czemu upór akurat? :D

No ale to mniej ważna kwestia, może jest w tym jakimś zamysł, którego nie doczytałem. Może naprawdę mocno zależało ci, żeby w pierwszych akapitach mocno zarysować/przypomnieć zestaw cech charakteru bohaterów. Ale zamysł zamysłem a zdanie zdaniem. Takie wyliczanki wypadają sztucznie. Może spróbować to jakoś obejść?

- Nie chcę nic mówić, ale twoja ośmiornica też żadną Miss Głowonogów nie była.
- Ho-ho! A jak ci ją pokazałam, to aż cmokałeś jaka to jestem kreatywna, hę?
- Z kreatywnością bym nie szalał, ale uparta to ty jesteś okrutnie!

Oczywiście nie chodzi mi o to, że to "powinno" wyglądać w ten sposób za pomocą tych konkretnych zaproponowanych przeze mnie zdań. Raczej że dialogi lepiej się czyta i bardziej naturalnie wypadają, gdy są... no, naturalne, mniej "kawa na ławę". Od tego są opisy. To tam można zaszaleć z opisywaniem cech charakteru - oczywiście bez przesady, bo nie można zmieniać opisu postaci w tabelkę rodem z RPGa (Judy była prawą policjantką, do tego uczciwą i z pomysłami, a jej kreatywność wynosiła ponad 9000).

Tutaj mała dygresja - bo chcę zaznaczyć, że ja cały czas mam tylko sugestie, porady i oczywiście trzeba wziąć pod uwagę czynniki, które niekoniecznie mogą mieć z mojej perspektywy sens. Jeśli ten tekst miał w zamierzeniu być przeznaczony dla młodego czytelnika, tak powiedzmy do 15 roku życia, to może i w takim przypadku dialogi prostsze, mniej "naturalne", bardziej "kawa na ławę" byłyby w jakiś sposób wskazane..? Przyznam, że nie wiem, ale dopuszczam taką możliwość - dziecku łatwiej jest jednak przyswajać informacje podane bardziej wprost. Ale zakładam na potrzeby tej naszej rozmowy, że twoim targetem jest czytelnik w wieku od 12 wzwyż, jako że młodsi chyba nieczęsto zadają sobie tyle trudu, by zagłębiać się w jakąś lubianą markę na tyle, by czytać fanfiki - do tego są to osoby jakoś tam intelektualnie bardziej biegłe od zwykłego Jasia, który obejrzał film, kupił zabawkę, zjadł reklamowy zestaw w MacDonaldzie i przerzucił uwagę na kolejny hit. Ktoś, kto sięga po fanfik, wydaje mi się że ma pewne oczekiwania (do tego jeszcze wrócę), między innymi liczy na to, że opowiadanie nie będzie go traktowało bardziej jak dziecko niż film na podstawie którego powstało.

Rozpisałem się o takiej duperelce ;P W skrócie: ten dialog to nie dialog, to wyliczanka cech charakteru. Podobne wyliczanki, jeśli już są niezbędne, dobrze moim zdaniem "maskować" w poszczególnych zdaniach.

Dopuszczam też możliwość, że to taka przyjęta przez ciebie konwencja, że może ma to być parodia tego typu suchych dialogów. Problem z takim czymś w tekście leży w tym, że nie towarzyszy mu obraz - mimika, gestykulacja, trudniej domyślić się czy Nick mówi jak sztywniak czy ironizuje. To jest zadanie narratora, żeby malować każdą scenę słowami, więc możnaby to ominąć nie przez zmianę dialogu, a nakreślenie jego okoliczności.

- Nie chcę nic mówić, ale twoja ośmiornica też żadną Miss Głowonogów nie była.
- Ho-ho! A jak ci ją pokazałam, to moją kreatywność chwaliłeś! I co? - ironizowała Judy.
- Nie chwaliłem twojej kreatywności, tylko pomysł i upór - zaczął z rozbawieniem wyliczać na palcach Nick.


2. Winda z Ataku Klonów czyli gigantyczna ekspozycja

"To jest bardzo ciekawe spostrzeżenie bo... Dokładnie to chciałem zrobić! XD W sensie... Nie planowałem, by to tak wyglądało, nie chciałem, by miało to tak złe konsekwencje dla czytelnika, ale... Mimo wszystko tak właśnie chciałem zrobić. Chciałem pokazać że Judy i Nick są partnerami już od roku, że są najlepsi w całej policji, że przeszli razem już wiele... Tak, dokładnie to chciałem zrobić. Teraz jednak jak na to patrzę, umieszczenie tych informacji w jednym dialogi jest... Nienaturalne."

Samą ideę pokazania jakim turboduetem stali się bohaterowie jak najbardziej rozumiem. Robienie tego przy pomocy dialogu jest ryzykowne: nie jest tak, że to NIE MOŻE się udać. Najpewniej się da, ale trzeba mieć do tego autentyczny talent - nie, że twierdzę że go na pewno nie masz, raczej że jeszcze go nie ociosałeś. Trzeba by jakoś inaczej przemyśleć taką scenę. U ciebie w tym dialogu jest za dużo wątków naraz. Jeszcze znośna byłaby rozmowa o samych "dawnych dziejach", albo o samej nowej sprawie, albo o samych problemach osobistych bohaterów - ale kiedy tak skaczą z kwiatka na kwiatek, nie zatrzymując się za długo na jednym temacie, to ma się wrażenie że to nie dialog, a streszczenie. "W poprzednim odcinku..." i jazda ;) Może lepiej byłoby podzielić jakoś tą scenę, że na przykład najpierw narrator zarysowuje okoliczności nowego śledztwa, potem Judy na warcie wspomina wydarzenia z filmu patrząc na drzemiącego Nicka, w końcu go budzi i toczy się dialog o sprawach osobistych postaci..?

3. "Serce Disneya"

"NAPRAWDĘ BARDZO DOBRY POMYSŁ! Nie podoba mi się... Ale jest to NAPRAWDĘ BARDZO DOBRY POMYSŁ!

Stary, ty dosłownie walnąłeś tutaj scenę zapełnioną Disney'owskim duchem "Zwierzogrodu"! Mysz udająca nietoperza... Jasny gwint! Wymyśliłeś to na poczekaniu!?

Ale jak już napisałem... Nie podoba mi się.

Oznajmienie że Nick spotyka się z Flashem itp. na pokerze nie miało pokazać, że odczuwa jakiś tam sentyment do swojego dawnego "zawodu" (...)."


Rozumiem, że nie podoba ci się nie tyle patent z przedstawianiem cech charakteru poprzez monolog/dialog, co moja interpretacja intencji Nicka? Spoko, mogłem źle zrozumieć ten fragment: nie wiem w sumie kto z nas lepiej "walnął Disneyem" - ja tą scenką z myszą, czy ty prostym dialogiem o więzach z przyjaciółmi ;D bo w sumie u Disneya pełno jest takich moralitetów. Może się to wiązać z kolejną kwestią, czyli...



4. FanSerwis

"W tych fragmentach pisałem po prostu jako fan. Tak... Wyobraź sobie, że chciałem wspomnieć w tym opowiadaniu o WSZYSTKIM z pierwszej części. Doczytałbyś dalej, a znalazłbyś więcej nawiązań do skowyjców, odpalaniu pociągu przez Judy, klubu naturales, marchewki... Czysto fanowskie podejście. Z mojej perspektywy wygląda to mniej więcej tak: "Chej! To "Zwierzogród"! "Zwierzogród", łapiecie!?".

Ale nie muszę chyba tłumaczyć, że w moim autorskim opowiadaniu czegoś takiego po prostu nie będzie? :P"


...gdyż porusza on główny problem dotyczący fanfików: czy traktować i oceniać je jako literaturę, czy jako fanserwis..? ;)

Jeśli chodzi o fanserwis, to ja jak najbardziej rozumiem, że fan czuje tym większą ekscytację im więcej znajomych elementów przewija się w opowiadaniu. W sensie, przerysowując - bohater nie może w fanfiku przejść przez ulicę bez minięcia się na zebrze z Sonikiem (sorry, używam imion z innej franczyzy bo nie znam się na Zootopii :P), w barze jedyne wolne miejsce będzie koło Lorda Vadera a hamburgery sprzedaje w budce Indiana Jones - im więcej cameo, tym lepiej :P Podśmiewam się z czystym sumieniem, bo nie jest mi to obce - dopiero co kilka dni temu obejrzałem Wreck-In Ralph i pałętające się po kątach postaci z przeróżnych gier robiły mi cieplej na moim fanowskim serduchu ;)

Z pewnością więc ućkanie opowiadania znanymi postaciami sprawi fanom uniwersum przyjemność - ale powstaje pytanie na ile "robi" to dobrą literaturę, a na ile sam fanserwis..?

Przyznaję się bez bicia, że jako osoba w Zootopię niewkręcona - takie wtręty nie działają na mnie pobudzająco przy czytaniu, raczej irytująco, bo zarzuca się mnie imionami które dla mnie niewiele znaczą. Niewiele też najczęściej wnoszą do samej opowieści, służąc jedynie za "nostalgiczną widokówkę".

I teraz najważniejsze: czy fanfik nieepatujący takimi wtrąceniami nadal jest fanfikiem w ogóle? ;) Cóż, uważam, że może być, jak najbardziej. Może też przy tym - a właściwie: dzięki temu - stać się znośną literaturą.

Przyznaję, że nie czytuję fanfików nawet w uniwersach które mnie interesują - właśnie przez zbytne skupienie się autora na wrzucaniu jak największej ilości postaci, zamiast na dobrej opowieści. Dlatego wszystkie moje porady odnoszą się do pisania jako formy a nie do treści - wszak fanfik będzie chyba jeszcze lepszy, jeśli będzie napisany porządnie..? Wiem, że popularne w fandomach bywają nawet kompletne szmiry - tylko przez to, że opisują jakiś jarający fanów temat. Ot, choćby shippersi, brr, tego się nie da czytać ;D A zakładam że tobie chodzi przede wszystkim aby dobrze pisać, a nie tylko tworzyć fanfiki ;)

Mówiąc krótko: może jest to zabieg dobry w fanfiku - nie wiem, nie znam się - ale jest to dość słaby zabieg w opowiadaniu :) Zdajesz sobie z tego sprawę, więc ja tylko powtórzę, że moja uwaga jest od nie-fana :)


5. Skupiona groza twej symetrii, czyli tygrys

Przyznam, że mam z tym tygrysem niezłą zagwozdkę. Bo mimo tego tłumaczenia, nadal brzmi to dla mnie koślawo. Bo status tygrysa w świecie Zootopii to jedno, a język którego na codzień używa czytelnik to drugie.

Ja rozumiem, że w mieście Nicka i Judy tygrysy i inne drapieżniki się ucywilizowały i teoretycznie nie można ich określić jako dzikie bestie. Ale i u nas mamy podobny przykład - tygrysy w zoo, albo udomowione psy, które wszak wywodzą się od wilków. Załóżmy, że trzymany w zoo oswojony tygrys odwali akcję i zeżre turystę: czy opisując atak można napisać że "tygrys rzucił się niczym dzika bestia na turystę"? Czy to określenie ma sens? Czy nie będzie bardziej pasować określenie że rzucił się "jak oszalaly"? "Z dziką furią"?

Chodzi mi o to, że w naszym języku tygrysy raczej domyślnie kojarzą się z "dzikimi bestiami". Czytelnik mimo że rozumie zasady społeczne Zootopii, to nadal przyzwyczajony jest do "ziemskiego" języka.

Nie będę tu się mądrzył i twierdził że mam rację - jest mocno prawdopodobne, że w tym przypadku jej nie mam. Taką tylko jako czytacz zgłaszam uwagę ;)

6. Grzmiący grzmot

"To miał być żart, naprawdę pomyślałeś, że ja tak na poważnie? XD"

Cóż, hmm, tego... Jako autor masz prawo wsadzić do opowiadania taką ilość humoru i niepowagi, jaką ci się zamarzy. Ale pisać musisz konsekwentnie. Gdyby to zdanie wypowiadał któryś z bohaterów, to i ty byś jego ustami przemycił swój dowcip i narracja byłaby spójna. Ale narrator, zwłaszcza jeśli nie jest narratorem pierwszoosobowym, nie ma prawa nagle od czapy kaleczyć język! Takie coś to sobie może Forest Gump odwalać ;) Z pełną premedytacją stwierdzam, że - tak, myślałem, że to tak na poważnie ;) Nic w okolicy tego zdania nie wskazuje na to, żeby to był dowcip, ba, przyjęta forma narracji zwyczajnie nie zezwala ci na takie żarciki. Jeśli byś chciał pytać: "czemu", to po pierwsze literatura jednak rządzi się pewnymi prawami, a po drugie - wyzwalasz tym właśnie takie, a nie inne reakcje u czytelnika :) Mam bowiem nadzieję, że jasne jest, że nie mam na celu czepianie się dla czepiania ani nie mam chęci cię "gnoić" czy trollować - to była moja autentyczna, naturalna reakcja :) Tak więc obojętne od zamysłu - efekt jest jaki jest :)


7. Magnetyczne pole

Znów problem związany z odbiorcą i znów waham się nad jednoznaczną odpowiedzią. Przemyślałem temat i masz rację, że dziecko najpewniej nie będzie tego aż tak analizować i "łyknie" bzdurkę. Ja jako stary koń od razu to wyłowiłem i musisz liczyć się z tym, że nie byłbym jedyny (ludzie potrafią analizować jeszcze mniej ważne dla fabuły detale).

Rozumiem, że nie każdy musi znać się na wszystkim - nie mam więc pretensji, że nie wiesz za dużo o magnetyźmie a i mam nadzieję że ty się nie obrazisz, że tak wprost tą niewiedzę wytknę :) Choćby tym jednym zdaniem się "zdradzasz": "Niektóre z tych stworzeń, takie jak delfiny, orki itp (tak, wiem że to ssaki), mają coś w rodzaju "sonaru". Ten ich sonary bardzo mieszają w atmosferze, między innymi doprowadzając do awarii takich rzeczy, jak pole magnetyczne itp." - podstawową kwestią jest choćby to, że fale delfiniego sonaru roznoszą się w środowisku, w którym delfin go używa, czyli w wodzie :) i na atmosferę nie mają wpływu najmniejszego :) Nie mają też wpływu na urządzenia elektryczne, inaczej łodzie podwodne miałyby przerąbane ;) Pole magnetyczne nie może ulec "awarii" ponieważ nie jest mechanizmem, jest zjawiskiem fizycznym więc może co najwyżej "zostać zakłócone" albo coś może na nie wpłynąć.

Samo pole magnetyczne nie wpływa też na działanie urządzeń elektrycznych: owszem, można za pomocą naprawdę dużego magnesu na przykład wykasować dane z dysku twarego komputera, ale nie sprawi to, że samo urządzenie (komputer) przestaje działać. Gdyby tak było, to ludzie mieszkający przy elektrowniach mieliby przerąbane - rozregulowane zegarki i tym podobne... To, co miałeś zapewne na myśli, to EMP - impuls elektromagnetyczny, zjawisko mające miejsce choćby podczas eksplozji jądrowej. To dzięki niemu wybuchowi atomówki towarzyszy awaria elektroniki w sporym promieniu - to te słynne "smażenie obwodów" właśnie. I choć w fikcji literackiej czy filmowej dawno "wymyślono" już takie gadżety jak np. granaty EMP, to de facto takie urządzenia jeszcze nie istnieją - prowadzone są dopiero prace nad nimi.

Ja rozumiem, że powołujesz się na konwencję kreskówkową, gdzie nie wszystko musi być zgodne z rzeczywistością. Ale czy na pewno takie tłumaczenie pasuje do Zootoopii - świata, który swoją atrakcyjność opiera właśnie na w miarę sensownym odwzorowaniu naszego świata, jedynie z podmienieniem ludzi na zwierzęta..?

Rozumiem też, że miałeś w danym momencie opowieści potrzebę sprawienia, by bohaterowie nie mogli wezwać posiłków i postanowiłeś użyć takiego, a nie innego triku.

Problem w tym, że o ile dziecko może to łyknie, to niekoniecznie zrobi to ktoś ciut starszy. Być może nawet, tak jak ja, wyczuwszy te "odwrotne deus ex machina" (dosłownie - u ciebie bogowie nie przybywają z odsieczą w momencie bezradności autora, a ze złośliwym uśmieszkiem wyłączają telefony w nieodpowiedniej dla bohaterów chwili) zechce mu się wyguglować "pole magnetyczne" i upewnić się, że nie działa ono tak, jak autor sugeruje.

A co jest w tym najzabawniejsze..? Mianowicie, że mogłeś to zrobić w sposób prosty, wiarygodny i odpowiadający z grubsza temu, co umieściłeś w tekście :)) Otóż impuls elektromagnetyczny mieszający w elektronice pojawia się w naturze, towarzysząc... co potężniejszym piorunom ;) Biorąc pod uwagę twój burzofetysz (mam nadzieję że nadal cię to śmieszy :D), mogłeś chyba bez problemu sprawić, by wieczór w którym Nick i Judy zasadzali się na włamywaczy, rozgrywał się nie wśród nocnej ciszy, a pośród gromów i błyskawic - i wtedy całkiem wiarygodnie mógłbyś opisać że tuż przed próbą skorzystania z telefonu w okolicę łupnął spory piorun, który zakłócił działanie fona. Nadal jest to pewne nagięcie rzeczywistości, bo impuls tego rodzaju uszkadza urządzenia podpięte do obwodu elektrycznego, ale jest to duuuuużo bardziej prawdziwe, sensowne i wiarygodne od bardzo niejasnego działania "pola magnetycznego" w twoim tekście. Bo nie tylko chodzi tu o sensowność naukową samego smażenia elektroniki - chodzi o to, że gdyby w jakimś miejscu w mieście pojawiła się taka strefa zakłóceń, to COŚ by z nią zrobiono. Gdyby na Pradze pojawił się aktywny wulkan, to raczej nie kwitowano by tego jako "aa, takie tam, panie, czasem pohuczy, czasem lawę potoczy, ale wiesz pan, to normalne w tej okolicy" ;)

Dlatego warto robić research tego, o czym się pisze, nawet o małych bzdurkach. Nigdy nie wiadomo, czego się dowiesz i na co wpadniesz dzięki nowej wiedzy - info o piorunie być może sprawiłoby, że napisałbyś ten fragment nieco inaczej, scena zmieniłaby się z cichego wieczorka na grzmiącą północ - ale zyskałaby na wiarygodności. Bo takie znikąd się pojawiające przeszkody - cóż, założę się że nieraz w różnych filmach czy książkach to widziałeś i klepałeś się do czole: "i co jeszcze?!" :D



Uff :D Powtarzam - te wszystkie uwagi bardziej tyczą się pisania jako takiego niż tego konkretnego fanfika - jedynie na przykładzie jego fragmentów postanowiłem poruszyć pewne "problemy" literackie. Zdaję sobie sprawę, że być może faktyczni fani Zootoopi, zwłaszcza ci młodsi, bez większego doświadczenia z literaturą, potraktowali by ten tekst zupełnie inaczej niż ja i skupiali się na, nie wiem, relacjach bohaterów innych niż oczekiwali, czy na detalach fabuły... Oni ci lepiej powiedzą co jest tak lub nie tak z samą historią. Ja zainteresowałem się językiem, jakim jest to napisane i pomyślałem że podzielę się spostrzeżeniami. Ciekaw jestem jak wypadnie ci ten autorski tekst. Daj znać jak go gdzieś umieścisz, chętnie przeczytam ;)

A tobie w międzyczasie polecam serdecznie książkę pana Feliksa Kresa "Galeria złamanych piór" - świetny, jajcarski zbiór felietonów z poradami jak NIE pisać książek :)

rozkminator

1. Co do trzeciego zdania z "wyliczaniem cech" to możesz mieć rację. Ale dlaczego Judy powiedziała "to moją kreatywność chwaliłeś"...? Bo... Bo czemu nie?

Serio, czy w prawdziwym życiu nigdy podczas rozmów nie składa się zdań dziwnie, niecodziennie, czasem błędnie, a czasem nawet BARDZO błędnie? Jak pamiętam, przy tym konkretnym zdaniu wyobrażałem sobie Judy i Nicka rozmawiających w mojej głowie. W sensie wyobrażałem ich sobie w samochodzie, ruchomych i starałem się włożyć te słowa w głosy grających ich dubbingerów. I serio... To konkretne zdanie "to moją kreatywność chwaliłeś" nie wychodzi wcale tak źle... Wydaję mi się, że gdyby coś takiego zostało puszczone na filmie, nikt by nie zwrócił uwagę na tą konstrukcję. I wiem: film-książka... Rządzą się swoimi prawami. Lecz jak napisałem, to opowiadanie, mimo że wciąż w zamyśle opowiadanie, miało być moim kandydatem na drugą część filmu i w wielu scenach myślałem stricte o tym, jak wyglądałoby to na ekranie. Czy mnie to usprawiedliwia? Zapewne nie. Ale chyba trochę tłumaczy, że się po raz setny powtórzę ;).

Swoją drogą, twoje propozycje dialogów są naprawdę bardzo dobre. Zajmujesz się pisaniem? :P

2. Zgadzam się w pełni.

3. Cóż, chyba zbyt dużo subiektywizmu po obu stronach w tej kwestii ;). "De gustibus non est disputandum".

4. I tutaj też się zgodzę.

Prawdę powiedziawszy, w dwóch opowiadaniach o "Krainie Lodu", które opublikowałem, niewiele jest odniesień do wydarzeń z filmu. Przynajmniej tak myślę... Chociaż z drugiej strony, drugie opowiadanie jest po prostu historią z filmu, opowiedzianą w innych realiach, więc chyba się nie liczy.

Jednakże w wielu innych opowiadaniach, takich raczej "większych projektach", których nigdy nie opublikowałem (i tego nie zrobię), w których pisałem o "Królu Lwie", albo także o "Krainie Lodu" często dawałem odniesienia do filmów, nawet pierdółek. Zawsze starałem się robić to raczej subtelnie, ale jak teraz o tym myślę, to chyba i tak było to zbyt wyraźne.

Pamiętam czytałem kilka fancicków, w których odniesienia były tak cholernie uszczypliwe, że sam nie mogłem tego czytać. Mam tylko nadzieję, że te moje nie były AŻ TAK uszczypliwe ;).

5. Tygrys w zoo, albo pies w domu to nie stworzenia "ucywilizowane", tylko "wytresowane". Jest zasadnicza różnica. W moim opowiadaniu pisałem o zwierzętach jak o ludziach. Między innymi unikając samego określenia "ludzie", choć wiem, że kilka tych karaczanów zostało na początku opowiadania.

To, że Sun Kar "rzucił się jak dzika bestia" miało właśnie pokazywać, że wśród ucywilizowanych zwierząt, on właśnie, mimo że myśli, czuje, mówi i na co dzień zachowuje się normalnie, w sytuacjach krytycznych opanowuje go bezmyślna agresja. Zamienia się w dziką bestię.

Swoją drogą, co powiedział Pan Miauczuk o Panu Wydralskim, kiedy opisywał jego zachowanie na filmie? A tak! "Jak DZIKA BESTIA!".

Tak więc nie jest to błąd w żadnym wypadku. Po prostu element świata przedstawionego.

No i raz jeszcze: jeżeli tygrys zachowuje się DOKŁADNIE TAK SAMO JAK CZŁOWIEK. To co czyni go "dzikim" i co czyni go "bestią"?

6. Masz mimo wszystko rację :P.

Tak, narrator w tej historii jest zupełnie poważny i trudno odebrać jako żart to, co napisałem. Bo prawdę powiedziawszy to nie był żart dla czytelnika, tylko dla mnie. Po prostu... Nudziło mi się i pomyślałem sobie: "a walnę takie masło maślane!". To tylko jeszcze jeden efekt zmuszania się do pracy...

7. Nie musisz mi tłumaczyć jak działają sonary delfinów, ani jak wielki guzik mają wspólnego z atmosferom ;). Doskonale to wiem. Napisałem tylko gupawe rozumowanie, które doprowadziło mnie do stworzenia tego wątku. Zauważ, że w opowiadaniu koniec końców nie ma ani delfinów, ani im podobnych stworzeń. Dlaczego zatem w Morskiej dzielnicy dochodzi do awarii pola magnetycznego? Prawdę powiedziawszy, nie ma absolutnie żadnego powodu. Po prostu tak jest. "Bo tutaj czasem wulkan wybucha i zdarza się że jednego dnia tysiąc ludzi zginie, ale to nic" ;).

Po prostu nie interesował mnie ten wątek. Wiedziałem, że gadam bzdury, potrzebowałem jakiegoś zwrotu akcji, jakiegoś śmiejącego się boga, wyłączającego komórki, a cholernie nie chciało mi się myśleć. Nie przy tym. Od początku wiedziałem, że gdyby ta historię napisać NAPRAWDĘ PORZĄDNIE, a nie by tylko stworzyć podwaliny do historii, to ten wątek należałoby poprawić.

Bo wbrew pozorom, wcale nie napisałem tego, by ktoś mnie ocenił. Jak wspominałem, zacząłem to pisać, bo poczułem taką potrzebę. Skończyłem, bo... Wiesz ile mam niedokończonych projektów na kompie!? ^^

Dlaczego zatem pytam o opinię? Bo czemu nie? Skoro już to napisałem, to niech mi to przynajmniej jakiś pożytek da. A nawet jeżeli forma jest zła i kilka pomysłów jest złych, to może przynajmniej ktoś pozytywnie rozpatrzy historie, dialogi, postacie, albo inne pomysły?

"Ciekaw jestem jak wypadnie ci ten autorski tekst. Daj znać jak go gdzieś umieścisz, chętnie przeczytam ;) "

A wiesz? Bardzo chętnie ;). Naprawdę cieszę się że poświęciłeś swój czas i podzieliłeś się swoją opinią.

Pozdrowienia!

ocenił(a) film na 7
andrzej_goscicki

A wstawiałeś to na jakieś, nie wiem, forum Zootopii? Jakiegoś miejsca gdzie ludzie publikują fanfiki? Jak tam sobie radzi?

rozkminator

Nie, nie wstawiłem ;). Mam bardzo słabe doświadczenie, jeżeli chodzi o fora. Nawet tutaj przestałem zaglądać i tylko od czasu do czasu wypuszczam jakąś recenzję, ale tylko dlatego, że obiecałem.

Czyste lenistwo. Widziałem, jak ludzie publikują fanfiki na tej stronie. Zrobiłem to raz, zrobiłem drugi... No i nie chce mi się szukać strony, logować się itp. Po prostu wchodzę tutaj i publikuję ;). Może kiedyś wrzucę to na jakąś stronę tematyczną, ale będzie to wymagało poprawienia przynajmniej błędów językowych. A na razie cholernie mi się nie chce.

andrzej_goscicki

Przeczytałem twoje opowiadanie w 2 dni i przyznam że krytykiem... to ja zbyt dobrym nie jestem :P

Po pierwsze: Było tam kilka błędów ortograficznych, niestety nie pamiętam dokładnie gdzie.

Po drugie: To jest trochę takie hmmmm... nie w stylu Disneya, mianowicie trochę za mało jest, z komedii w twoim sequelu.
Możliwe że chciałeś, napisać to bardziej dla dorosłych, albo co innego ale, to w końcu jest film animowany dla ludzi w różnych grupach wiekowych.

I to co mnie zdecydowanie najbardziej zniesmaczyło :(
Sama końcówka, która była według mnie; zbyt nieprawdopodobna.

Takiktosniewiadomokto

Zgadzam się, nie licząc ostatniego zdania. Nie dlatego, że uważam końcówkę za prawdopodobną, ale dlatego, że nie do końca wiem o której nieprawdopodobności mówisz ;).

andrzej_goscicki

Przeczytałem całość i muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Jak dla mnie jesteś kimś pokroju Agaty Christie. Mimo sporej długości, całe opowiadanie jest bardzo składne i miło się czyta. Wszystko jest dobrze przedstawione i odpowiednio trzyma w napięciu.

Nie mam teraz czasu się rozpisywać, poza tym inni już dużo napisali, ja jedynie chcę powiedzieć, że naprawdę chciałbym abyś stworzył jeszcze trzecią część, z akcją osadzoną po swoim pierwszym opowiadaniu. Nie wiem, czy Disney zechce kontynuować ten projekt, ale jest on bardzo klimatyczny i zawsze będę kojarzył też twoje opowiadanie z nim.

Link zamieściliśmy też na polskiej wikii "Zwierzogrodu" a kto wie, może w przyszłości twoje opowiadanie zostanie uznane przez fanów za oficjalną kontynuację.

Tak trzymaj i naprawdę, mimo że pewnie nie zechcesz, liczyłbym na kontynuację. Nawet od "niechcenia" stworzyłeś lepsze opowiadanie niż większość innych współczesnych autorów - także tych profesjonalnych.

Zemyt

Eee...

...

...wow...

Jeszcze nikt, nigdy (poza moją rodziną) nie podsycał tak mojego ego...

No cóż... Dziękuję :).

andrzej_goscicki

UPDATE oraz tyrada.

Biorąc pod uwagę fakt, że temat ów nigdy nie cieszył się przerażającą popularnością i że po tak długim czasie braku aktywności znajduje się już zapewne na dnie tutejszego forum, zapewne ta wiadomość nie dotrze absolutnie do nikogo, ale hej! Dotyczy bezpośrednio mojego opowiadania i tylko ze względu na nie chcę się podzielić tym, czym chce, więc nie będę do tego celu tworzył nowego tematu. W wielkim skrócie pragnę ostatecznie pogrzebać… Ekhm… „Kanoniczność” mojego fanowskiego opowiadania, jak i walnąć zajmującą pewnie nieco więcej miejsca tyradę o konsekwentnym konstruowaniu postaci.

Zastanawialiście się kiedyś jak trudno jest skleić dobry morał w historii, jednocześnie sprawiając by postacie zostały przedstawione w zgodzie z przedstawionym przesłaniem? Tak by wszystko stanowiło logiczną całość, by wszystkie sceny miały swoje emocjonalne uzasadnienie i były sprawiedliwe w swojej ocenie, a bohaterowie nie wychodzili na zwykłą bandę egocentrycznych hipokrytów? Tego rodzaju zabieg jest najtrudniejszy do wykonania paradoksalnie właśnie w bajkach dla dzieci, gdzie świat powinien być przecież prosty, a moralność jednoznaczna. Właśnie w tym znajduje się największy problem. Świat nie jest prosty, a moralność nie jest jednoznaczna. Animacje, takie jak te wydawane przez Disney’a, bardzo często omijają ważne życiowe kwestie, przez co na ekranie wszystko wygląda na nieskomplikowane, jednakże osoby, które wiedzą nieco więcej, zauważają spore błędy, które w rezultacie nienajlepiej świadczą o przedstawionym morale historii, jak i postaciach w niej uczestniczących. Zapewne najlepiej znacie to zjawisko z tak zwanego „niszczenia dzieciństwa”. Zazwyczaj opiera się ono na wytykaniu czysto naukowych luk w animacjach, takich jak ten że Simba, przejmując władze w stadzie najprawdopodobniej zamordował wszystkie żyjące wtedy lwiątka, albo że Elsa, wywołując Wieczną Zimę, doprowadziła do nagłej śmierci milionów leśnych stworzeń, zapewne doprowadzając do załamania się ekosystemu w Arendelle, a w rezultacie wyjałowienia okolicy. Lecz ja nie o tym, ja chciałem porozmawiać o filozoficznej części tegoż zjawiska, które jako tako pchnęło mnie do napisania zamieszczonego tutaj opowiadania.

Hu-hu! Dopiero po wstępie, a już długo jak cholera. Co tam! Nie to, że ktokolwiek to przeczyta.

Dobra, ale o co mi właściwie chodzi? Najlepiej przedstawię to przykładem: śmierć mamy Bambiego. Jest to scena chyba legendarna, jeżeli mówimy o animacjach, mimo że jeżeli powrócimy do niej teraz, zapewne nie będzie miała na nas takiego emocjonalnego wpływu. Kiedyś jednak miała. Kiedyś był to naprawdę wielki moment. Kamień milowy w twórczości kierowanej dla dzieci. I nawet dzisiaj znajdą się osoby, które przez choćby sentyment czują ogromny smutek. Mama Bambiego została zastrzelona przez myśliwego (spoiler), a my oprócz żalu do Bambiego i jego mamy, czujemy także nienawiść do sprawcy całego wydarzenia. Wiele osób, nawet jeżeli tylko żartobliwie, nazywa myśliwego najgorszym zbrodniarzem w historii Disneya. Problem polega na tym… Że był to zapewne najzwyklejszy, odpowiedzialny człowiek, który chciał wykarmić swoją rodzinę. To by oznaczało, że zabicie mamy Bambiego było… Aktem miłości. Porąbane, prawda? Ale mówimy tutaj o czarnym charakterze. Oddalę się od Disneya i przytoczę przykład który często ostatnio w Internecie słyszałem. Zapewne wielu z was pamięta kreskówkę „Tom i Jerry”? Wszyscy za młodu kibicowaliśmy Jerremu, który był taką spoko-myszą, która uciekała przed złym kotem, próbującym ją zjeść, sama chciała się wyżywić i okazjonalnie pomagała innym zwierzątkom, na które kocur polował. Wszystko ładnie i pięknie, a ja koniec końców nie obwiniam Jerrego za chęć przetrwania. Prawda jest jednak taka, że wszystko co Tom próbuje zrobić, to obronić dom przed złodziejem. Nawet jeśli jego motywacje nie są do końca altruistyczne, bo przecież poluje na Jerrego z polecenia właścicieli, to robi to by uczciwie zarobić na swoje utrzymanie, bo przecież nie może być darmozjadem, na którego aspiruje Jerry. I świetny show dla dzieci właśnie poszedł się chrzanić…

Ostatnimi czasy zmagam się ze sporymi problemami emocjonalnymi, odnajdując coraz to nowe i nowe niewygodne fakty o świetnych animacjach, jak i bohaterach. Simba będący samolubnym beksą, przedkładającym swoje poczucie winy, nad los zwierząt Lwiej Ziemi. Roszpunka będąca rozpuszczonym bachorem, okłamuje własną matkę i ucieka z nieznajomym, zakochując się w nim po dniu znajomości. Elsa będąca światłym przykładem egocentrycznego tchórza, nie starając się nawet znaleźć sposobu na zbliżenie się do siostry przez trzynaście lat. Tego jest dużo. Naprawdę dużo. I mimo że Zwierzogród jest jednym z tych przykładów, które poradziły sobie z problemem lepiej niż gorzej, a ja obejrzałem go w kinie trzy razy, niemal dzień po dniu, by nie dać się złapać wrażeniu fałszywej, niesprawiedliwej moralności, wciąż nie mogłem po czasie powstrzymać myśli, przedstawiających mi Nicka Bajera jako niekonsekwentnego, samolubnego i głupiego palanta. I nie mówię tutaj o początku filmu, mówię tutaj o CAŁYM wątku postaci, od samego początku, do samego końca.

Można by pomyśleć, że właśnie o tym chciałem pogadać, ale nie. Nie będę się nad tym specjalnie rozwodził. W zasadzie, przechodzę już do meritum. Chciałem tylko przedstawić jeden z wielu powodów, dla którego w ogóle napisałem to opowiadanie. Albo raczej: dlaczego to opowiadanie opowiada o tym, o czym opowiada. Pamiętam, że chęć napisania JAKIEGOŚ opowiadania naszła mnie najpierw, niż pomysł na konkretną fabułę (chociaż ten przyszedł praktycznie zaraz po). Nie pamiętam już, czy to był sen, czy przemyślania z głową na poduszce. Raczej to drugie, bo szczerze powiedziawszy nie miewam twórczych snów, a przynajmniej ich nie zapamiętuje. W każdym razie wymyślałem sobie nowe sceny z wspólnych patroli Nicka i Judy. O przeniesieniu tego na papier pomyślałem od razu, lecz wiedziałem, że historia musi mieć jakiś sens. I tutaj dochodzę do sedna sprawy. Dlaczego wpadłem na pomysł, by napisać opowiadanie o porwaniu Pani Bajer? Jeden powód znajdziecie w samym opowiadaniu. Podczas pierwszej rozmowy o matce Nicka, Judy „przypomniała sobie, jak Nick o niej wspominał. Kupiła mu mundurek, mimo że nie miała wielu pieniędzy. Powiedział o niej tylko jedno zdanie, a jednak to wystarczyło, by Judy ją zapamiętała”. Te słowa to dokładnie moje przemyślenia o scenie w wagoniku. Jedno zdanie, w którym Nick wspomniał o swojej matce wystarczyło, bym tę postać zapamiętał. Powiem więcej: by mnie zaintrygowała. I przyznam nieskromnie, że uwielbiam wymyślony przez siebie wątek. Uwielbiam Hannah Bajer i jej rolę w moim opowiadaniu, a także jej wpływ na życie Nicka. Jednak dlaczego? Dlaczego wpadłem na pomysł z tym całym porwaniem dwadzieścia lat temu? Dlaczego rozdzieliłem Nicka od matki? Otóż to jedno zdanie, jaki powiedział o niej na filmie, niezależnie od tego jak krótkie, ma swoje konsekwencje w wizerunku naszego Szczwanego Lisa. A ja postanowiłem choć trochę go „odpalancić”.

Retrospekcja Nicka w wagoniku jest smutna jak Siedem Piekieł. Poprowadzona jest też w sposób iście mistrzowski, pod względem narracji, atmosfery, gry aktorskiej i ekspresji twarzy. Gdy jednak połączyłem ją z ciągiem przyczynowo-skutkowym z resztą filmu, nie mogłem wręcz się nadziwić o ile lepsza jest Judy od Nicka, w niemalże wszystkich aspektach. Ale tę myśl rozwinę nieco później, najpierw skupię się na tym, jak scena przedstawia Nicka. Otóż lis jest w niej przedstawiony jako osoba, która została w pewnym sensie ZMUSZONA do prowadzenia nieuczciwego stylu życia („…to nie ma sensu starać się być kimś innym”), jako że nigdy wcześniej nie spotkała NIKOGO kto dałby jej szanse („Jeśli wszyscy i tak widzą w lisie zdrajcę, i łobuza, i kombinatora…”). Problem polega na tym, że jest to najzwyklejsze na świecie KŁAMSTWO. Już pominę tutaj takie postacie jak Pan B, oraz wszystkie bezimienne zwierzęta, które Nick oszukał (logicznym tokiem rozumowania: ktoś musi ci ZAUFAĆ, żebyś mógł go OSZUKAĆ), i skupię się tylko i wyłącznie nad faktem, że Nick miał MATKĘ, która najwyraźniej widziała w nim coś więcej i wspierała jego marzenia, niezależnie od tego jak nieprawdopodobne do spełnienia były. I tutaj naszła mnie taka niekomfortowa myśl. Nick posiadał wsparcie z tej najważniejszej dla dziecka strony: rodziców. Wsparcie, którego Judy nie otrzymała. A skoro ona wyszła na ssaki… To co to świadczy o Nicku? A przecież nie o to chyba chodzi, prawda? Przedstawione nam postacie, zwłaszcza jeżeli mają być partnerami, powinny posiadać swoje wady i zalety, tak by się wzajemnie równoważyć i by żadna nie była „lepsza” od tej drugiej, prawda? I to był między innymi jeden z powodów, dla którego przedstawiłem taką, a nie inną historię. Żeby chociaż trochę Nicka „odpalancić” (niestety, tylko trochę. W całości bym raczej nie zdołał. Nie wierzę nawet, że to możliwe), uznałem za konieczne wprowadzenie konkretnego motywu: Matka Nicka była nieobecna przez okres jego dorastania.

Jednakże, kilka dni temu natknąłem się na informację, która zupełnie temu przeczy, w rezultacie grzebiąc całą… Ekhm… „Kanoniczność” mojego opowiadania. Być może większość z was już o tym wie, jako że informacja wyszła w Marcu 2016, lecz zamieszczę ją tak czy siak. Otóż Rich Moore, jeden z reżyserów animacji, zamieścił na twetterze (nie cierpię, kiedy tak robią…) taką oto informację:

https://twitter.com/_rich_moore/status/715044439589273600

Dla tych, co nie znają angielskiego: „Pani Bajer wciąż mieszka w Ziwerzogrodzie, w tym samym mieszkaniu, w którym wychowała Nicka. Czeka na wnuczęta” (co do tłumaczenia słowa „wnuczęta” z „grandkit” nie jestem pewny).

Zanim ktoś jednak wpadnie na pomysł, by mi to wypomnieć: nie jestem jednym z tych szalonych fanatyków, którzy nie mogą się nagadać o tym, jak to ICH pomysły na CUDZE historie są lepsze i że ICH kontynuacja powinna stać się TĄ kontynuacja. Po pierwsze, co każdy kto przeczytał przed i posłowie wie, wcale nie uważam że napisana przeze mnie historia jest „dobra”. I niezależnie od tego jak bardzo podoba mi się stworzona przeze mnie charakterystyka Pani Bajer, naprawdę nie obchodzi mnie to że jest zupełnie błędna. Pisanie tego opowiadania to była, miejscami, fajna zabawa, lecz „Zwierzogród” to świetny film i nigdy nie śmiałbym perswadować na temat fabuły z jego twórcami, nawet gdyby Dżin z lampy mógł zaoferować mi okazję. Wszystko, co mi przeszkadza, i przeszkadza MI, to jest MÓJ problem, to niekonsekwentna (w MOIM odczuciu) kreacja postaci Nicka. Wiem, jestem na 100% pewien, że Disneyowi nie o to chodziło. Że w żadnym razie nie chcieli zrobić z Nicka totalnego złamasa, zwłaszcza w scenach, które przedstawiają go jako tego, który „ma racje”. Zgrzyty jednak pozostają. Warto zanotować, że Nick nigdy nie wziął odpowiedzialności za to, co robił, zawsze obwiniał innych i nigdy nie przeprosił za choćby jedno oszustwo. I teraz, do tego całego g*wna które zrobił, dochodzi jeszcze to, że zawiódł i skrzywdził własną matkę…

Oczywiście, wcale nie musiało tak być. W końcu wiemy o Pani Bajer tyle, co nic. Być może nie było miedzy niej a synem żadnej większej kłótni. Owszem, pomagała Nickowi dostać się do zuchów, ale państwo Hops, mimo że zasadniczo byli temu przeciwni i próbowali ją przekonać, nigdy tak naprawdę Judy w jej marzeniach nie przeszkadzali. Nie wspierali jej, owszem, ale rozpłakali się w dniu przyjęcia jej do służby. Być może Pani Bajer kupiła Nickowi mundurek tylko i wyłącznie dlatego, bo ją ubłagał (choć wątpię, że wydałaby resztkę pieniędzy na marzenie syna, w które nie wierzyła, ale to moja interpretacja). Być może sama nie utrzymywała się z legalnej pracy (chociaż raz jeszcze wątpię, biorąc pod uwagę jej problemy finansowe, ale to moje interpretacja). Ta paskudna możliwość jednak pozostaje i wszystko, co zostało nam przedstawione wskazuje bardziej na niekorzyść, niż korzyść Nicka. W mordę, jak ja siebie nienawidzę…

Dodatkowo: Rich Moore wspomina tylko i wyłącznie o „Pani Bajer”, a nie o „Państwu Bajer”, więc teoria, że Nick był wychowywany tylko przez matkę wydaje się prawdopodobna…

andrzej_goscicki

No powiem Ci, że twoje patrzenie na postać Nicka jest bardzo konstruktywne. Miał wsparcie; to prawda, że najpierw ktoś musi ci zaufać, zanim go oszukasz. W sumie Twoja interpretacja jest bardzo ciekawa i podoba mi się. Myślę, że jest w niej jednak też wiele prawdy, to nie tyko Twoje wymysły czy "TWÓJ problem".

Zważ tylko jedno. Nick, doświadczył wielkiego bólu, cierpienia, upokorzenia i zawodu. Zaufał kolegom a oni go oszukali. Przeżył bardzo ciężkie chwile, wręcz mogę sobie wyobrazić, że przeżył jakieś załamanie nerwowe. KLUCZOWE jest to, że Nick miał tylko kilka lat. Był dzieckiem. Dorośli ludzie potrafią popaść w choroby psychiczne czy mieć jakieś natręctwa, lęki, z powodu jakichś traumatycznych przeżyć. A on był dzieckiem. Kilkuletnim. (Wiem, że u zwierząt to się inaczej liczy, jednak patrząc na kontekst, był naprawdę mały, do zuchów wstępują dzieci na początku podstawówki). Dla dziecka takie wydarzenie, zwłaszcza dla dziecka bardzo wrażliwego, kilkuletniego, może skończyć się traumą na całe życie i może bardzo mocno odbić się na psychice.

Nick nie potrafił sobie wytłumaczyć tak jak Judy, że "Gideon Gryz był palantem", bo to była całkiem inna sytuacja- ona dopięła swego, obroniła przyjaciół. On- został razem ze swoimi marzeniami zmieszany z błotem. Ona została od razu doceniona przez przyjaciół, ona i jej poświęcenie. On, płakał sam, w ciemnym rogu budynku.
(Przepraszam, że daję takie przykład, jeżeli chodzi o Judy, zresztą może niefortunny).

Więc myślę, że Twoje przemyślenia są bardzo cenne, dały mi do myślenia. Z takiej analizy postaci można se wiele nauczyć i wysnuć wiele wniosków- bajki zresztą od tego są- mają nas bawić, uczyć i wychowywać. Aczkolwiek kluczowy jest tutaj wiek, okoliczności, w których znalazł się nasz lisek. Sądzę, że warto to wziąć pod uwagę :)

ocenił(a) film na 10
andrzej_goscicki

Czołem, zechciałbyś może wrzucić swoją pracę w formie odcinkowej na bloga Polska Zootopia? Poza seriami komiksowymi wrzucamy też fanfiki, w tym polskie ;)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones