Właśnie jestem po seansie i ... mam mieszane uczucia.
Z jednej strony jestem zachwyconą grą Michaela F., Chiwetel'a, Benedict'a i Pitt'a (niestety nie rozumiem zachwytu masy Lupitą), 'krajobrazem' akcji oraz pokazaną historią.
A z drugiej troszkę rozczarowana pewnymi niedoróbkami (oczywiście moim zdaniem ;)). Czasami klimat tamtych czasów gdzieś "uciekał". Mało (a nawet brak) muzyki w tle też nie pomagał w odbiorze. Wprowadzenie większej dynamiki również by nie zaszkodziło. (Nie zrozumcie mnie źle, denerwują mnie typowo amerykańskie filmy, gdzie jest więcej nawalanki niż sensu, ale za statycznością też nie przepadam.) Reżyser chyba za dużo nadziei pokładał w samej historii, a za mało zainwestował w obrazy. Relacje międzyludzkie też za pobieżnie zostały pokazane.
Film na plus, jednak "Gorycz tropików" (miniserial) miała znacznie lepszy klimat.
P.S. Rozmowa (a właściwie monolog Pitt'a) Bass'a z Epps'em zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mimo że scena była dosyć krótka. :)