Brad Pitt jest niczym wino, im starszy - tym lepszy. Już nie szarżuje, już nie cwaniaczy aktorsko. Oszczędny, muskający po tafli - on... i film w którym gra. Jego postać to symbol pustki i cynizmu [i na poziomie zwykłego życia i na pulsującej w tle polityki] . Wokół tych dwóch stanów zresztą kręci się cały film, wszystko to oblepione naprawdę zabawnymi dialogami, pijacką muzyką, plastycznymi zwolnieniami scen. Pitt to nie wszystko. James Gandolfini - znów flegmatycznie denerwujący i genialny. Scoot McNairy - nie znam tego aktora, ale brawa za rolę szczeniackiego bandziora. Kawał dobrego bang! bang! Zabił mnie softly.
Oprócz tego, że recenzja jest krótka to jest bardzo dobrze napisana! :) Zgadzam się, świetnie poprowadzony wątek jakby z tła polityki zachodu i ostatnia scena z głównym bohaterem, który puentuje to wszystko. Mnie zachwyciły przede wszystkim ujęcia - niesamowity momentami ruch kamery i efekty.
podczepienie kamery do drzwi samochodu (ci co widzieli powinni wiedzieć o co chodzi): świetne!
Puenta rozwaliła mnie na łopatki. Czekałem na jakiś miły akcent, jakieś oczko do widza.
A otrzymałem żałosną puentę. To ma być film z przesłaniem? Ameryka to nie kraj, to biznes. Więc dawaj k**wa kasę! ?
Johnny Cash to ma być pijacka muzyka? Velvet Underground - Heroine to też ma być pijacka muzyka? :)
Co do Pitt'a. Tak to prawda, że jest jak wino. Ale tutaj to taka zwykła rola. Do Moneyball się nie umywa.
Dużo lepiej też wypadł w innym filmie tego reżysera "Zabójstwo Jessiego James'a przez tchórzliwego Roberta Forda"
Ciężko, żeby była zła gra aktorska z tą obsadą, ale moim zdaniem ona nie ratuje filmu.
Dialogi są na siłę, fabuły praktycznie żadnej, napięcia żadnego i od połowy film stał się bardzo drażniący w moim wypadku.
Pozdrawiam :)