Skojarzenia jakie mi się nasuwają tuż po seansie to nasze rodzime "Jesteś bogiem". Nie są to filmy podobne pod względem budowy czy treści, ale do "The Runaways" mam ten sam zarzut. Mianowicie, jak na biografię to cholernie pusty film. Nie wiemy co miały w głowie dziewczyny tworząc piosenki, nie wiemy o czym traktują teksty, nie poznamy też ich motywacji, a z całego zespołu poświęcono uwagę tylko jednej osobie. Co gorsza, w pewnym momencie wszystko zmienia się w wideoclip i obserwujemy jak postaci tańczą, grają koncerty, całują się... Nic z tego nie wynika bo wszystko i tak jest tłem przebojów akurat goszczących w głośnikach. Miałem wrażenie, że band powstał wyłącznie w celach marketingowych, a członkinie po prostu się nudziły, więc zostały gwiazdami rocka. Zabawne jest że w pewnym momencie krzyczą na wokalistkę że robi szopkę, a one chcą być dobrymi muzyczkami, podczas gdy każdy przez cały czas stosował się tylko do rad managera, nie mając żadnych zastrzeżeń.
Aktorsko jest dobrze. Na pierwszym planie króluje Michael Shannon jako diabeł wcielony, dyrygujący całym "Runawys". Kristen Stewart też wypadła nieźle, tyle że... wiele tu nie miała do zagrania. Tutaj Joan Jett jest ogromnym cieniem Cherie Currie. Nie ma swojej historii, nie wiemy nic o jej przyjaciołach, z jej ust nie pada żaden monolog. Dakota Fanning to centralny punkt tego filmu i to jej reżyserka poświęciła najwięcej czasu. Szkoda, bo ta z kolei o nie pokazała nic niezwykłego. Aczkolwiek źle nie jest.
Po falach krytyki mogę przejść do pozytywów. Są nimi pojedyncze sceny, w których widać że twórcy mieli jakiś zamysł i znają się na kinie. Już rozpoczęcie akcji od krwi skapującej na asfalt było niezłe. Scena w wannie, rozmowa w radiu czy pierwszy koncert, także są warte zapamiętania. Nie mogę zaprzeczyć że dynamiczny montaż także wiele pomógł. Przez to 2 godziny zleciały jakbym oglądał jeden odcinek jakiegoś serialu.
Widzę że film ma już i tak sporą rzeszę fanów i antyfanów. Nie ma sensu więc polecać lub odradzać. Wiecie czego się mniej więcej spodziewać. Ja tylko wrzuciłem swoje trzy grosze. Jeśli ktoś chciałby podyskutować o moich zarzutach, zapraszam :)
Chyba pierwszy raz zgadzam się z kogoś opinią w takim stopniu. Ogólnie wydaje mi się, że Joan'nie Jett poświęcono dużą część filmu, a wplatanie w historię większej ilości postaci nie ma sensu. Natomiast co do motywu założenia zespołu, to wydaje mi się, że też został uchwycony. To tyle z moje strony.
Dokładnie te same wrażenia, opinię podzielam w 100%. Postaci zostały ogromnie spłycone i to chyba największa wada tego filmu.
no niestety prawa rynku, film nie może być za długi, w 100 minut przedstawić kilka lat to jest raczej ciężko...