Dobry, ciekawy film, ale jednak wyraźnie słabszy niż „Bezdroża”. Zaskakuje mnie nawet, że dużo bardziej przejmowałem się losem porzuconego, samotnego mężczyzny uzależnionego od alkoholu niż teraz rozterkami bohatera odtwarzanego przez Clooney’a, który zostaje postawiony wobec tragicznego wypadku żony i musi sobie na dodatek radzić z dwiema córkami, do czego zdaje się być bardzo słabo przygotowany. I to nawet nie kwestia jakiejś nieporadności w narracji czy uczynienia protagonistą tej historii hawajskiego krezusa. Po prostu tamta opowieść z amerykańskich bezdroży była niemal wyzbyta fałszywych tonów, prawdziwa do bólu (a przy tym równie tragikomicznie absurdalna). Ta wciąga jakoś mniej, choć Clooney bardzo się stara – kto wie, czy czasem nawet nie przesadza ze śmiesznością i autoironią, dlatego potem tak dobrze wypada w scenie szpitalnego pożegnania, kiedy wydaje się być absolutnie szczery i osamotniony. Trzeba docenić tego aktora za rozwój i bardzo rozsądny dobór ról. To nie przypadek, że szuka on dla siebie postaci, które mają nam coś ciekawego do powiedzenia. Wydaje się, że dojrzewa wraz z nimi.