Wiem, że wielu odrzuca ten film ze względu na Kristen Stewart. Niesłusznie. Wiem też, że wielu krytyków totalnie zjechało ten film. I to również wydaje się być niesłuszne. Jak ocenić ten film i jak odnaleźć właściwe jego zrozumienie to są zasadnicze dwa pytania jakie sobie po seansie zadaje. I nie wiem, czy moja interpretacja jest w jakimkolwiek stopniu słuszna. Ale napiszę kilka zdań od siebie.
Po pierwsze nie ulega wątpliwości, że Stewart zagrała bardzo dobrą rolę. Być może w niektórych fragmentach przyćmiewała Juliette. Ale nie zgodził bym się z tezą, że Binoche wypadła blado. Mnie się wydaje, że jej rola, jej postać to kwintesencja teatralnej Heleny. Aktorki z ogromnym doświadczeniem, która z pewnych względów musi odejść (ze sceny). Ustąpić właśnie Kristen. Widać to wyraźnie pod koniec filmu (choć nie chodzi już o samą Val). Wszystkie te dialogi prowadzone wspólnie podczas czytania tekstu dają nam obraz kobiety, która nie może się z pewnymi ważnymi dla niej - egzystencjalnymi sprawami pogodzić. Ale mimo, że stoi na gorszej pozycji, wciąż jest wielka.
Kristen gra nieco tajemniczą postać. Aczkolwiek niedopracowaną (uważam, że zabrakło kilku wyjaśnień odnośnie tej osoby). Z jednej strony jej bohaterka ma wnieść do kontekstu ową młodość i erotyzm (tak usilnie uwypuklony w niektórych recenzjach). Z drugiej jest wręcz tą filmową Sigrid. Młodą dziewczyną, przed którą świat stoi otworem - jest na wyciągniecie ręki. Poza tym Val to nie tylko zaufana współpracowniczka. Ma się wrażenie, że to ktoś więcej - choć to być może życzeniowa nadinterpretacja widza. Jej osoba wnosi powiew świeżości i nutę ciekawości. W końcu to jest ta głupiutka dziewczyneczka od wampirów (!). A tu okazuje się, że to ktoś więcej. Aktorka potrafiąca wznieść się na wyższy poziom. I to z niemałym powodzeniem. Duże zaskoczenie.
Wiele osób podkreśla, że to film w filmie. Sztuka w sztuce. I to prawda. Tak samo jak prawdą jest, że przy okazji fikcji dostajemy nieco momentami naiwną rozprawkę na temat kondycji współczesnego kina, jego poziomu artystycznego i różnicach między tak zwanym kinem klasycznym, a kinem klasy B (dla mas). Gdzie w skrócie wniosek jest taki, że każda sztuka, każde kino jest potrzebne na swój sposób. Nie cierpię idiotycznych Marvellowskich papek, ale właśnie one też są po coś/dla kogoś. I nie można z góry skazywać tego nurtu, tylko dlatego, że samemu się go nie rozumie, czy nie akceptuje. To jest właściwie taka lekcja płynąca z Sils Maria. Sztuka i jej interpretacja jest czymś wyjątkowym i nieuchwytnym. Nie ma też uniwersalnych wzorów jak odczytać dane dzieło. I nie każdy potrafi właściwie ocenić o co może chodzić twórcy. Banalne może okazać się też stwierdzenie, że nawet sam twórca nieraz nie wie o co w tym wszystkim chodzi.
Niewątpliwie atutem tego filmu jest jego piękna wizualizacja (plenery, postacie, symbolika). I ciekawie dobrana ścieżka dźwiękowa. Plusem są dobrze zagrane role. I cała ta otoczka wyjątkowości, tajemniczości, atmosfera końca czegoś niezwykłego. To porusza nas i daje do myślenia.