Nielotny Bergman podejmuje się podniosłych tematów, wije się jak węgorz i kończy na frazesach. Do kina wielkich pytań nie wystarczy literalnie pytać, Mistrzu.
To, co sprawia, że filmy Bergmana nigdy nie będą arcydziełami, to fakt, że one wprost wykrzykują ci w twarz, że nimi są. Silenie się na wybitność czuć tu w każdej scenie. To kino wydumane i manieryczne, a na dodatek wyjątkowo szablonowe w swojej refleksji. Chciałoby się jak Camus, Kierkegaard czy Kafka, ale cóż... nie każdy może i trzeba się z tym niestety pogodzić. Pod względem rzemiosła jest zgrabnie, bo i też nie można odmówić Bergmanowi, że potrafił robić kino od strony technicznej. Bez wątpienia byłby dużo lepszy, gdyby wziął się za filmy o - na przykład - kupowaniu bułek albo zmianie klimatycznej. Kiedy zaczyna robić filmy o śmierci, dochodzimy do wniosków jak: każdy umrze; nie wiadomo, czy Bóg jest; metafizykę odnajdujemy w codzienności, a nie w kościele. To jest bardzo wąski horyzont poznawczy.
Bardziej z subiektywnego i ludzkiego punktu widzenia, ten film jest po prostu zabójczo nudny i pozbawiony mocy, nawet w tych scenach, w których bardzo chciałby ją mieć. Na moją ocenę bez wątpienia wpływają wszechobecne zachwyty, które w większości są niemerytoryczne i wywołane autosugestią. I tak byłem jednak wyrozumiały. Od bycia zwyczajnie słabym uratował go wisielczy humor i dystans w poszczególnych scenach.
Nie dajcie się opętać tym ochom i achom dookoła,
Stay woke