Quentin Tarantino – celuloidowy patron uciśnionych, piórem błogosławiący dokonywanej przez nich w zapalczywym gniewie zemście – dostarczył dziewiąty z dziesięciu zaplanowanych przez siebie tytułów. Jak sam zapewnia – jeśli powstanie dziesiąty, będzie już tylko epilogiem do jego filmografii. Filmografii ilościowo oszczędnej, ale jakościowo już zdecydowanie potężnej. Być może to właśnie świadomość schyłkowości jego reżyserskiej kariery każe czytać "Pewnego razu... w Hollywood" jako pierwszy akapit adresowanego do Fabryki Snów listu pożegnalnego, choć nie ulega wątpliwości, że gdyby to właśnie ta produkcja miała zamknąć dorobek jednego z najbardziej cenionych twórców filmowych naszych czasów, zrobiłaby to nad wyraz godnie.
więcej