Obejrzałam film, poryczałam się na Shallow i wróciłam do domu z osądem, że to kolejne banalne amerykańskie love story (a zakończenie wcale tego nie rekompensuje). Minęło kilka dni ale w mojej głowie wciąż tkwi ta historia, tak jakby stało się naprawdę, gdzieś obok, jakbym znała tych ludzi. Czasem się nawet zamyślę, rozpłaczę, a jak już usłyszę Shallow to nie potrafię powstrzymać łez płynących po policzkach. Nie ruszają mnie takie filmy i takie historie, a jednak dziś jestem rozbita na 100 kawałków i nie wiem zupełnie dlaczego. Mogę to tłumaczyć jesienną depresją, PMSem albo meteopatią ale chcę wierzyć, że przytrafiło mi się coś magicznego.