Filmy oparte na hermetycznej wizji stanowią odwieczny problem. One nigdy nie są idealne jako całość, one są jedynie genialne ulotnie - chwilami. Mistrzowskie porażki decydują o dobrym kinie. Tak o oto dostajemy przypowieść o pustce teorii i o tym, że praktyka życia zawsze wygrywa z największą nawet magią słów. Bezsens ideologii jest sercem całego scenariusza. I tu pojawia się zagwozdka - film ten jest tak silnie "postacio-centryczny", że zapomina o tle - wtapiamy się w psychikę bohatera i zapominamy o o otoczeniu. To może być jednak uzasadniony mur dla widza. Ponad to mamy koncert, wręcz aktorskie fajerwerki. Joaquin Phoenix - hipnotyzuje i porywa w każdej scenie, twarz - głos - ciało grają perfekcyjnie [murowany kandydat do Oscara]; Philip Seymour Hoffman - drażni, manipuluje i jest do końca niejednoznaczny i w tle Amy Adams - krucha towarzyszka bezgranicznie oddana sprawie - jeśli można zdefiniować ślepą wiarę: ona to właśnie robi. Nie polubisz tego filmu, ba! Wyjdziesz skołowany i niepewny. Jest miłość, władza, poszukiwanie sensu istnienia, zagubiona dusza a po drugiej stronie brak odpowiedzi. Cisza. [i dlatego] Ten film jakoś tak boli...
Muszę się z jednym nie zgodzić. Tu chodziło wyłącznie o bezsens jednej ideologii, która była jakimś bełkotem wymyślonym na poczekaniu. Napisałeś: "zawsze wygrywa z największą nawet magią słów" - ale w owym filmie pokazano najdobitniej jak się da, że filozofia Dodda jest dla wszystkich czymś, czym dla literaturoznawców jest Coelho. Nawet jego słowa nie miały w sobie żadnej magii. I wszyscy widzowie to wiedzieli oprócz Freddiego (i robotycznej kobiety granej przez Adams). Co do filmu, podobało mi się jeszcze to, jak bardzo plastycznie pokazano lata 50-te.