Od samego początku, to znaczy ogłoszenia repertuaru, wydawał mi się najmniej intrygującą pozycją angielskojęzyczną. Na Fassbendera i Cotillard zawsze przyjemnie popatrzeć na dużym ekranie, no ale ciężko być podekscytowanym kolejną ekranizacją Szekspira.
Zaczyna się całkiem interesująco, od brutalnej, skąpanej w brudzie, błocie, krwi i pocie, bitwy przywołującej w pamięci starcie zbrojne otwierające „Gladiatora”. Justin Kurzel ciągle przeskakuje w tej sekwencji pomiędzy dosadnymi ujęciami dokumentującymi wojenny horror, a poetycko ujętymi zbliżeniami na bohatera w towarzystwie spowolnionego obrazu i artystycznej kompozycji kadru.
Tak, jest to niewątpliwie bardzo stylowa ekranizacja, przepięknie sfotografowana, sceny na zewnątrz często są skąpane w mgle, a wnętrza cieszą oko oszczędną, ale bardzo estetyczną scenografią. Ekipa techniczna włożyła w ten projekt kawał serca.
Szkoda więc, że zadowoli głównie zagorzałych miłośników Szekspira. Reżyser, tu i ówdzie, dodaje coś od siebie, ale jest to w gruncie rzeczy bardzo tradycyjne, ostrożne i w zasadzie nudne odczytanie tekstu. W odbiorze nie pomaga, że nie jest łatwo zrozumieć dialogi. Pomijając ich genezę, odczytywane są z szkockim akcentem (Cotillard na szczęście nie próbowała go sobie przyswoić), a do tego półgłosem, szeptem, pod nosem, na ucho, zabrakło chyba tylko mamrotania. Szczęśliwi, którzy mogli korzystać z napisów francuskich, bo zdani na język angielski nie mieli łatwo. Jest to element, na który narzekało wiele osób, szkoda wiec, że nie zadbano o angielskie napisy. Ułatwiłoby to życie wielu osób, a i na film spojrzeliby pewnie trochę cieplej i nie buczeli tak mocno po seansie.
Więcej recenzji i innych wrażeń z tegorocznego Cannes:
https://facebook.com/profile.php?id=548513951865584