Zawiodłem się na filmie, głownie przez to że Clint grał tu zwykłego skur***yna jakich pełno.
Historia nieciekawa, ci trzej bandyci to jakaś banda z której można się pośmiać a całe
miasto sra portkami bo z pierdla wychodzą.
I co to miało być z tą wodą przy miasteczku? Moim zdaniem zrujnowało to klimat dzikiego
zachodu...w ogóle klimatu ten film nie miał, postacie tylko rytują i tylko czeka się na
wiadome zakończenie...
Zastanawiam się jak miał się zachowywać. Jak przytulny, altruistyczny i dobry obrońca? Zawsze pod ręką, służący w potrzebie? Po tym co go spotkało? Tak dla wyjaśnienia: trzech bandytów, których jak opisujesz: "to jakaś banda z której można się pośmiać a całe miasto sra portkami bo z pierdla wychodzą." nieźle poturbowało Clinta. Wszyscy obserwowali i nikt nie odważył się mu pomóc. I po tym ma być dobry i miły dla innych?
Dla mnie bardziej logiczne jest postawienie miasteczka przy wodzie niż na jakimś odludziu gdzie nic nie ma, więc ten zabieg jest jak najbardziej poprawny. I przez to żadnego uszczerbku na klimacie nie zauważyłem.