Nie do końca rozumiem, po co ten film powstał. Jego osią jest niecodzienny przypadek B.B., który urodził się starcem, by z wiekiem być coraz młodszym. I to jest jedyne novum.
Przez cały film zastanawiałem się natomiast, gdzie ja to już widziałem? Filmów, w którym pokazane są ludzkie losy na przestrzeni mijających lat jest na pęczki. Podobnie jak filmów o miłości, o śmierci najbliższych, o porzuconych dzieciach, o rodzicach wynagradzających dzieciom porzucenie, o wichrach historii miotających ludźmi znienacka, itd, itp, etc. Myślę, że znalazłby sie nawet jakiś film mówiący o człowieku wielokrotnie trafionym piorunem... Reżyser ze scenarzystą chyba też o tym wiedzieli i zdawali sobie sprawę, że kolejny film o życiu będzie zbyt nudny, by ludzie na to poszli, więc wymyślili tego młodniejacego Benjamina - rozpaczliwy ruch mający zapewnić filmowi jakąkolwiek oryginalność. Żeby chociaż montaż był jakiś wciągający, żeby muzyka coś budowała, żeby zastosowano jakieś unikalne, nowatorskie techniki pracy kamerą... Ale nie! Nuda, monotonia, rutyna i smutne oczy Brada Pitta. Jakoś wcale mnie ta melancholia nie wzięła.
Gdyby ten film nie powstał kinematografia światowa nic by nie straciła. A ja zyskałbym trzy godziny życia, zmarnowane przed telewizorem.