Nie będę pisał, wzorem krytyków, którzy powtarzają to jak mantrę przy okazji premiery każdego kolejnego filmu twórcy "Manhattanu", że "Allen wraca do formy" (tudzież: "Allen znów w formie"), bo zaczyna to brzmieć jak kiepski żart. Nie, Allen jest po prostu nadal w formie. Różnica jest jedynie taka, że tym razem jest to Allen w bardziej "gorzkiej" formie. Posiłkując się "Tramwajem zwanym pożądaniem" jako inspiracją (ale tylko w takim stopniu, w jakim czerpał inspirację na przykład z Dostojewskiego przy "Match point"), opowiada historię współczesnej Blanche DuBois, prezentując niejako "genezę" jej "stanu". Tworzy tym samym jedną z najciekawszych postaci kobiecych, jakie wyszły spod jego pióra, dając szansę do popisu Cate Blanchett. Jako tytułowa Jasmine jest w istocie wyborna: na przemian irytująca w swej wewnętrznej pustce i egoizmie, żałosna, ale i godna współczucia. Nominacja do Oscara (przynajmniej) murowana. Zresztą statuetka należy jej się jak psu coś tam (żebym to pamiętał), bo to nie żadna Sandra Bullock czy Reese Witherspoon - ona naprawdę "gra", że się tak wyrażę. I robi to świetnie, balansując na styku irracjonalnej wyniosłości i obłędu. Cierpkie, ale niepozbawione typowego allenowskiego poczucia humoru. Woody nie zawodzi!