Gore w pozycji raczkującej. Herschell Gordon Lewis o szalonym czcicielu egipskiej bogini, który ku jej chwale przygotowuje kanibalistyczną ucztę. Aktorstwo od którego puchnie żuchwa, dialogi, które potrafią rozbawić do łez (oczywiście wbrew intencjom ich autora) i ogólna marność nad marnościami. W swym kiczu i bezwstydzie "Blood feast" niezwykle bliskie jest dokonaniom Eda Wooda, co osobiście poczytuję za plus. Trudno nie zapałać sympatią do czegoś tak ewidentnie nieporadnego i pociesznego.
Z drugiej strony pozwolę sobie zauważyć, że - jak na swoje czasy - jest to pozycja zdecydowanie odważna i bezkompromisowa, dostarczająca pokaźnej dawki dosadnej przemocy na granicy pornografii (wszak tymże właśnie kino gore się odznacza, czyż nie?). Gdyby tylko była lepiej wykonana (i mam tu na myśli wszystkie składniki, nie tylko sekwencje mordów), to zapewne i dziś robiłaby znacznie mocniejsze wrażenie. Znać wypada, ale przestrzegam: naprawdę lepiej podejść do tego filmu ze znacznym dystansem, a nie jako do sławetnego protoplasty ekstremalnego horroru, bo wtedy z pewnością poczujecie się co najmniej zawiedzeni. Dystansem i szacunkiem należnym staruszkowi.