"Śniadanie u Tiffany'ego" najwięcej uroku ma bez wątpienia dla tych, którzy wcześniej nie zapoznali się z prozą Mr. Capote'a, bo tym, którzy to uprzednio uczynili, zakończenie, mimo że takie sympatyczne, radości zapewne nie sprawiło. No cóż, nazywajmy rzeczy po imieniu - tak jak w książce nie mogłaby skończyć się rasowa hollywoodzka produkcja owego czasu (i chyba w ogóle żadnego). Niewątpliwy atut filmu to Audrey. Jak zwykle przeurocza, pełna wdzięku, radosna, zapadająca w pamięć. Jeśli o mnie chodzi, w zasadzie odpowiada ona mojemu wyobrażeniu Holly. Film w sam raz na ciepłe-wiosenne-niedzielne popołudnie przy kawce i lodach bakaliowych... Hm... No bo na śniadanie to raczej nie...