Artykuł

Zdjęci z pomnika

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Zdj%C4%99ci+z+pomnika-81968
Może jeszcze uda się odczarować w Polsce budzące grozę kino historyczne. Po "W ciemności" Agnieszki Holland i świetnej "Róży" Wojtka Smarzowskiego nadchodzi "Pokłosie" – długo oczekiwany autorski projekt Władysława Pasikowskiego o zbrodni w Jedwabnem. Historia w polskim kinie może być czymś ciekawszym niż bajką o dobrych Polakach zmagających się z czarnymi charakterami. 

Bawić, kadząc

Lubimy myśleć o sobie jako narodzie "dotkniętym historią", doświadczonym w sposób okrutny i unikalny. Za sprawą historii jesteśmy mądrzejsi niż Amerykanie, których państwo ledwie zdążyło się wykluć, i szlachetniejsi niż Brytyjczycy, których miasta nie zostały zrównane z ziemią. Ta mądrość jednak, jak widać, została wyparta, skoro powstają u nas takie filmy, jak "Bitwa warszawska" – nie tylko położone warsztatowo, ale przede wszystkim opowiedziane językiem jakby wziętym z czasów, o których traktuje fabuła. Może jednak wciąż potrzebujemy bajek o dobrych Polakach potrafiących w każdej sytuacji zachować się jak postaci na sanacyjnych pocztówkach, i historii, w których, jak w dowcipach, sprytny Polak odnosi zwycięstwo nad Ruskiem i Niemcem  – jeśli nie militarne, to chociaż moralne.


"1920 Bitwa warszawska"

"Wszyscy oni są tak szlachetni, jakby srali marmurem" – buntuje się przeciwko konwencji włoskiej opery Mozart w filmie Milosa Formana. Współczesne kino próbuje pozdejmować bohaterów podręczników z pomnika, pokazywać ich jako ludzi, ale często nie potrafi uwolnić się od mówienia o nich archaicznym, właśnie pomnikowym językiem. Łatwiej przyspieszyć montaż i realistyczniej pokazać przemoc, niż przebić się przez schematy, w których myślimy o Historii pisanej dużą literą. Cieszy ostry obraz i fajnie, że wreszcie słychać w polskich filmach dialogi, ale przez ostatnie 100 lat w historii, sztuce i kinie wydarzyło się zbyt wiele, by wszystkie zawiłości psychologiczne i kataklizmy historyczne wyjaśniać obrazkiem flagi łopoczącej na wietrze.

"Generał Nil" – współczesny bohater w nie dość współczesnym filmie – męczarnie znosi z najwyższą dumą. Rodzina odwiedza go w więzieniu, gdzie jest torturowany, i robi mu wyrzuty – "Honor jest dla ciebie ważniejszy, niż najbliżsi?". Generał pozostaje nieugięty – wie, że zrozumieją. Koniec końców wszyscy zrozumieją. Koniec końców – wszystko, także cierpienie, nabierze sensu. W krótkiej scenie, w ciasnej celi żołnierze powstają, salutują generałowi, a patos wszystko przywraca na swoje miejsce. A więc warto! Wytrzymał tortury, bo po prostu tak trzeba było, bo honor, bo duma, bo jest Polakiem. Widz skrzywił się i też jakoś te sceny wytrzymał. Ktoś tak silny, ideał, chyba nawet nie mógł cierpieć za bardzo.


"Generał Nil"

Te sceny tortur przypominają się podczas jednej z ostatnich sekwencji "Róży", która uświadamia, jak archaiczny jest zwykle język historycznego kina, jak nieadekwatny do mówienia o prawdziwych ludziach, którzy mieli nieszczęście zamienić się w historyczną opowieść. Okrucieństwo sceny przesłuchania z "Róży" nie polega na większej brutalności przesłuchującego, ani nawet na większym upokorzeniu ciała, ale na tym, że narracja filmu przestaje nadawać cierpieniu bohatera nadrzędny sens. Smarzowski nie pozwala widzowi czerpać z cierpienia satysfakcji. Nikt też nie zostaje za nie wynagrodzony. Wszystko nie będzie dobrze, nasze nie będzie na wierzchu, historia nie odda sprawiedliwości i nie nada sensu. Patos, romantyczna narracja rozpadają się na kawałki z trzaskiem i bólem. Doświadczenie wojny, cierpienia i historii w ogóle staje się od pewnego momentu ściśle prywatne, intymne. A kiedy brakuje abstrakcyjnych wyznaczników "zwycięstwa" – także zupełnie bezsensowne.

Rekompensata w obrazach

Historia przydaje się kinu, ponieważ dostarcza mu wiele ciekawego materiału, ale czy kino przydaje się jakoś naszemu rozumieniu historii? Pierwsze lata po przemianach roku 1989 były naturalnym okresem dla "kina rekompensaty" – można było uczcić zakazanych bohaterów, odkłamywać historię z komunistycznych szkolnych podręczników, ustalić na nowo oficjalną wersję: kto był dobry, a kto zły. To, co wcześniej sugerowano, przemycano na marginesach niedomówień, teraz mogło padać wprost. Wolność spadła na nas jednak jak trudny do udźwignięcia ciężar. Okazało się, że operowanie w języku podtekstami służyło artystycznej jakości. Wydaje się, że wiele filmów historycznych zrobionych po roku 1989 bardziej niż z inspiracji i emocji powstało z poczucia obowiązku i potrzeby przyzwoitości. I często takie właśnie są – przyzwoite (jakościowo) i obowiązkowo oglądane (przez szkoły).

 
"W ciemności"

Ostatecznie to historycy ustalają liczbę ofiar, kolejność zdarzeń i "obiektywne racje". Nie wszystko jednak da się zamknąć w obiektywne ramy. Miejsca dla kina jest tam, gdzie rozsądny naukowiec ogranicza się do stwierdzenia "to skomplikowane". Oczywiście, jest to miejsce, które powinno być pod troskliwą opieką, bo film może manipulować "prawdą emocjonalną", by rozmywać granice, szukać usprawiedliwień czy wyjątków – jak obowiązkowy w sprawnym scenariuszu o wojnie "dobry Rusek" i "porządny Szwab". Ale nie chodzi przecież o to, by filmowcy rozdzielali role czarnych charakterów i męczenników, sprawiedliwie obdzielając narody winą. Tak naprawdę nie ma powodu, by film babrał się w historii, jeśli nie próbuje poszerzać, pogłębiać, różnicować, czasem dotknąć jakiegoś doświadczenia.

Bohaterem "W ciemności" jest Polak zbijający na wojnie prywatny kapitał. Za pieniądze pomaga przetrać grupie Żydów, ale z czasem dorasta do bezinteresowności i poświęcenia. Jako głos w dyskusji o postawie polskiego społeczeństwa wobec Holocaustu film nie brzmi dość mocno, bo skupia się na postaci jakby skazanej na dobro, przy której bledną wszystkie te wypadki, gdy altruistyczny cud się jednak nie wydarzył. Ale "W ciemności" nie próbuje wcale wydawać całościowego, moralnego wyroku. Przy różnych słabościach film poszerza jakoś pojmowanie antysemityzmu, który nie musi mieć wcale zimnego spojrzenia nazisty czy szpetnej twarzy zachłannego szmalcownika. Może mieszkać w przytulnych pokoikach przyzwoitej rodziny, przybierać formę strachu o najbliższych, ujmującego zacofania, słabości. To świat, w którym oczywiste kategorie stają się mniej wyraźne, a przyzwoitość jest luksusem, na który nie każdy może sobie pozwolić.


"Róża"

"Róża" opowiada o dramacie Mazurów, których ziemie po wojnie znalazły się w obrębie Polski, a którzy przez Polaków i Rosjan zostali zbiorowo potraktowani jak kolaboranci. Na te "Ziemie odzyskane" przybywa Tadeusz, były AK-owiec, niosący ostatnią wiadomość żonie jednego z zabitych żołnierzy Wehrmachtu. Tu jednak najważniejsza nie jest mało odkrywcza teza,  że niektórzy Niemcy byli porządni, a część Polaków tylko czekała na okazję, by móc wreszcie pomachać batem na kogoś słabszego. Smarzowski pokazuje, że istnieje coś gorszego od złego Niemca i rosyjskiego bandyty – to rzeczywistość, która stwarza złego Niemca. A także złego Ukraińca i złego Polaka. Składna opowieść o ciemiężcach, ofiarach i bohaterach, martyrologiczna narracja rozsypują się. Rzeczywistość nie zawsze pozwala na "moralne zwycięstwo", a "narodowość" to pojęcie absurdalne w obliczu zła.

Zadanie polegające na "rozbijaniu historycznego dyskursu" brzmi oczywiście dość poważnie i całkiem nudno, ale nie chodzi o budowanie w kinie jakichś intelektualnych teorii. Na poziomie fabularnym "Róża" to bardzo prosta, klasyczna opowieść – taki "Ostatni Mohikanin", w którym akurat Polacy nie stają zbiorowo po stronie Indian. Mamy tu oczywiście narodowy podział na katów i ofiary, a Ostatni Sprawiedliwy jest żołnierzem Armii Krajowej, ale kiedy zło przychodzi w formie gwałtu, przemocy, podłości, nie ma narodowości. Ono jest czysto ludzkie.

Polskie do szpiku kości

Festiwale filmowe wypracowały własny model komunikacji – opinie o filmach są często bezwzględne, zdecydowane, lakoniczne. Po pierwszych festiwalowych pokazach o "Róży" mówiło się: "rozdzierająca", o "W ciemności": "oscarowe".

Pogłębione podejście do historii nie jest bynajmniej receptą na przysporzenie polskiemu kinu większej popularności na świecie. Film Holland podoba się zagranicznej publiczności (polskiej zresztą prawdopodobnie także) raczej z powodu przystawania do sprawdzonych wzorców niż ze względu na odstępstwa. Bardziej znamienny może być przykład Wojtka Smarzowskiego, który im lepsze robi filmy, tym bardziej staje się polski i mniej "światowy". W "Róży" nie ma grama fałszu, to bardzo wyważony film, nieporównanie lepszy od wychwalanego "Wesela", ale nie zdziwiłbym się, gdyby widzowi "z zewnątrz" wydał się tendencyjny, przesadnie epatujący czernią i przemocą. Jeśli istnieje coś takiego, jak "polska wrażliwość", to jest ona ważną częścią kina Smarzowskiego i może być niezbędna, by film taki jak "Róża" przeżyć w pełni.

 
"Róża"

Opowieść rozgrywa się pomiędzy dwiema kluczowymi scenami – wspomnianym przesłuchaniem przez UB i sceną pierwszą – migawką z powstania warszawskiego. Główny bohater, półmartwy, przygnieciony gruzami, widzi niemieckich żołnierzy gwałcących jego żonę. Ostatni z nich strzela jej w głowę. Nie ma cudu, dramatycznie przeciągniętego okrzyku, naplucia w twarz – "wielkiej historii" ludzie mogą się tylko przyglądać i jeśli mają tyle szczęścia, co główny bohater, mogą ucałować zwłoki ukochanej. Żołnierze nawet gwałcą bez okazywania szczególnych emocji, z takim samym upartym mozołem, z jakim równają z ziemią kolejne budynki Warszawy. Ta scena zwiera w sobie taki ładunek okrucieństwa, jest tak bezlitosna, że stanowi bezwzględne ostrzeżenie dla widza. Życie bohaterów, ich świat skończyły się w pewnym sensie, zanim zaczęła się opowieść. Historia Róży i Tadeusza to rozgrzebywanie rany, która i tak nie ma szans się zabliźnić. Bohaterowie idą dalej, a w nagrodę przydarza się im mały cud i jeszcze więcej cierpienia.

Tajemnicza "polska wrażliwość" nie może ograniczać się do słabości, do grottgerowskich gestów. W kontekście historycznym definiować ją mogą dyskusje wokół niezrealizowanych filmów o powstaniu warszawskim. W jubileuszowym konkursie na scenariusz znalazły się wielkie freski i projekty bardzo kameralne, a Tomaszowi Bagińskiemu zamarzyła się animacja, w której powstanie byłoby przedstawione jako dynamiczna rozpierducha z udziałem robotów bojowych. Jak mówić o powstaniu "właściwie"? Zbudować napięcie w oparciu o płonne nadzieje i ograniczoną wiedzę walczących? Pokazać wzniosłą tragedię pokolenia skazanego na porażkę, koniec dawnego świata?  Błysk, który na dwa miesiące pozwolił odzyskać ludziom godność? Bezsensowną rzeź dzieciaków zmanipulowanych patriotycznymi hasłami, których brak miał być w nadchodzących latach tak odczuwalny? Zbudować akt oskarżenia wobec Rosjan, czekających po drugiej stronie Wisły, aż powstanie się wykrwawi? Dyskurs heroiczny nie pozwala objąć tej całości, zobaczyć wszystkiego naraz. Jest ułomny, ograniczający, zubażający. Jak zawsze – życie jest bogatsze.


"W ciemności"

***

Żydzi, którzy w filmie Holland wreszcie wychodzą "z ciemności", nie trafiają do bezpiecznego miejsca, w którym nagle wszystko powraca na swoje miejsce. Tryumfatorem jest tylko nawrócony szmalcownik. Po wyjściu z kanałów wszystkich wita światło i ten sam świat, który pozwolił na Holocaust, a wkrótce pozwoli na szykany i pogromy. W "Róży" w ogóle nie ma zwycięzców. Ale historia to więcej niż zwycięzcy i bohaterowie. Prawda o polskiej historii to nie tylko Tadeusz, ale też gorliwie wykonujący swoją pracę ubecy; nie tylko generał Nil, ale też skazująca go na podstawie sfabrykowanych dowodów sędzina Maria Gurowska. Być może historia to przede wszystkim ludzie obojętni, bo obojętność dziedziczy się z pokolenia na pokolenie łatwiej niż honor, dumę i szlachetność. Zło przychodzi z zewnątrz jedynie w naiwnych amerykańskich blockbusterach.